Na jego oczach niejeden młody człowiek dojrzał i wyrósł na prawdziwego ratownika. Trudno się dziwić, bo bijący od niego spokój, chęć pomocy i wsparcia sprawiają, że chcesz się od takiego człowieka uczyć. Choć zewsząd słyszeliśmy, że zainteresowanie zawodem ratownika spada, w Giżycku nie mają tego problemu, a na każdym dyżurze jest przynajmniej kilku , jeżeli nie kilkunastu ochotników. Sami przekonaliśmy się, dlaczego tak jest.

Siedzimy sobie na łódce, rozmawiamy, jest trzydzieści stopni, weekend. Taka pogoda aż chce się wypłynąć i spędzić trochę czasu na wodzie.

Stety i niestety, bo właśnie taka pogoda łączy się z relaksem i praktycznie zawsze z alkoholem. Ludzie często nie zdają sobie sprawy z tego, że w pewnym momencie ten alkohol będzie przeszkodą jednak.

Szczególnie na wodzie, gdzie masz żywioł, sporo możesz nie przewidzieć i przecenić swoje umiejętności.

Oczywiście, przebywanie na wodzie i nad wodą zawsze wiąże się z ryzykiem. Jak jestem w porcie, to także jestem na wodzie i nad wodą. Weźmy przykład z tego roku – majowy weekend, dwóch gości ucztowało sobie na brzegu. Chcieli wrócić na jacht i jeden wrócił, położył się spać, a drugi stwierdził, że pójdzie jeszcze do miasta. Pomylił kierunki i wpadł do wody, bo skończył mu się pomost. Ten sobie smacznie spał, a kolegę znaleziono nad ranem w wodzie, martwego. Niestety, bycie na żaglach cały czas jest obarczone ryzykiem. Jest fajnie – pogoda, woda, relaks, wracamy zadowoleni, jeśli do końca zachowujemy rozsądek.

Z jakimi wypadkami najczęściej musicie sobie tutaj radzić?

Gama wypadków jest tak duża i różnorodna, że zamiast tracić czas na wymienianie ich po kolei powiem  tak – nie mieliśmy jeszcze tylko porodu, ale zdarzały się porady ginekologiczne udzielane przez lekarzy dyżurujących na karetkach wodnych.

Jak długo jesteś ratownikiem wodnym?

W ogóle ratownikiem jestem już osiemnaście lat – i to takim ratownikiem czynnym.

Przez ile lat byłeś ochotnikiem, zanim stało się to twoim zawodem?

Musiałbym trochę sięgnąć pamięcią… No powiedzmy, że sześć, siedem lat. Zresztą wcześniej, nim w ogóle zacząłem przygodę z ratownictwem, to jak nauczyłem się pływać, zawsze sobie powtarzałem, że skoro już umiem, to wykorzystam to pływanie w dobry sposób i będę pomagał ludziom. Uprawnienia zrobiłem już jako dorosły człowiek. Najpierw pracowałem w różnych zawodach, jak to w życiu bywa.

Co robiłeś?

Z zawodu mechanikiem, natomiast życie nauczyło mnie wielu rzeczy, bo i pracowałem w piekarni, i w domu opieki społecznej jako człowiek do wszystkiego.

Wolontariusz?

Nie, zawodowo. Byłem nawet dwadzieścia jeden dni na bezrobotnym. Ale zawsze okres wakacji był dla mnie tym czasem, który spędzałem nad wodą i pracowałem jako ratownik. Szedłem do pracodawcy i mówiłem otwarcie, że jestem ratownikiem. Prosiłem, żeby mój płatny urlop był w tym okresie, a jeśli jest taka możliwość, to bardzo proszę o dodatkowy miesiąc bezpłatnego urlopu. Przy okazji dorabiałem i spełniałem się, pomagając ludziom wypoczywającym nad wodą.

A potem?

Potem miałem swoją działalność prywatną, która umożliwiała mi pełniejsze uczestniczenie w działaniach związanych z ratownictwem, nie tylko w okresie wakacyjnym, ale przez cały rok. W tym czasie trafiłem do Giżycka i Mazurskiego WOPR. Wtedy tutaj wszystko zaczynało się tworzyć, ratownictwo było jeszcze „kulawe”, nie do końca sprawne. Prezes, fantastyczny człowiek i ratownik, którego poznałem, miał wizję i uparcie dążył do stworzenia profesjonalnego ratownictwa. Podziwiam go, bo zastanawiam się, skąd miał i nadal ma tyle energii, charyzmy i zacięcia, by cały czas tego pilnować i przekonywać wszystkich wokoło, że ratownik wodny to jest potrzebny człowiek, szczególnie jeśli chodzi o życie tutaj, na Mazurach. Nie wyobrażam sobie, żeby nie było profesjonalnych służb ratowniczych nad wodą. Po prostu sobie nie wyobrażam. Pewnie byśmy słyszeli codziennie o tragicznych zdarzeniach związanych z pobytem nad wodą. Kiedyś żeglarstwo było sportem elitarnym. Żeglowało mniej ludzi, ale  ci, którzy żeglowali byli rzeczywiście żeglarzami z krwi i kości. Dobrze wyszkoleni, doświadczeni, po prostu profesjonalni. Do tego stopnia, że w wielu sytuacjach potrafili sobie radzić sami, bez potrzeby angażowania służb. Wzywali je dopiero w ostateczności, jak już rzeczywiście nie dawali rady. Natomiast dzisiaj żeglarstwo jest takie turystyczne, a ludzie niedoszkoleni i mało doświadczeni, co przekłada się na liczbę wypadków i wezwań pomocy.

W żadnym miejscu, w którym byliśmy, nie spotkaliśmy tylu ochotników. Jakie oni mają obowiązki? Muszą mieć dyżury?

Zawsze powtarzam, że ochotnik nic nie musi. Zrobił uprawnienia i sam decyduje o tym, czy chce działać w ratownictwie. Jeśli chce, to my stwarzamy mu możliwość rozwoju, ćwiczeń, zdobywania wiedzy i doskonalenia umiejętności w przeróżnych warunkach.

Co konkretnie? 

Możliwość 24h dyżurów w stacji ratowniczej, dyżurów w ciągu dnia, uczestniczenia w zabezpieczaniu regat i kąpielisk, udziału w pogadankach, pokazach i akcjach ratowniczych, szkoleniach, itp. Nasza praca polega głównie na byciu w gotowości na wezwanie. Wtedy startuje odpowiednia ekipa, która jest przydzielona do zgłoszenia. Natomiast wokół tego wszystkiego jest jeszcze mnóstwo innej pracy związanej z remontami, z przygotowaniem łodzi, z dbaniem o łodzie, o sprzęt. Wykonując wszystkie te obowiązki. ochotnicy uczą się odpowiedzialności, cierpliwości, pokory, porządku i ładu oraz przestrzegania zasad i procedur. Doskonale wiedzą, że w ratownictwie nie ma demokracji.

Musi być ktoś, kto podejmie decyzję, a inni muszą ją wykonać.

Dokładnie tak, bo jak zostawimy taką sytuację, że…

Darek, Mazurskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe MOPR

Że będziemy sobie negocjować na łodzi.

Tak, to po prostu to zdarzenie będzie się pogłębiać. Czyli oni doskonale wiedzą, że ratownicy zawodowi to są ludzie, którzy mają już duże doświadczenie w ratownictwie. Oczywiście nie ma sytuacji, że nie dyskutują. Próbują – często tak bywa w sytuacjach pozorowanych, ćwiczeniach, w których mamy na to czas i możemy sobie na to pozwolić.

Oni się też uczą, więc zadają pytania.

Jasne, i czasem po takich ćwiczeniach wyciągają wnioski i sami do siebie mówią: no rzeczywiście. My też się kiedyś uczyliśmy i też do tego doszliśmy, ale sami. Nam tego nikt nie pokazał. Oni dzisiaj mają nas i mogą skorzystać w naszej wiedzy i doświadczenia. A i tak tym, co najlepiej weryfikuje umiejętności i to, czy rzeczywiście się nadaję do ratownictwa, czy się sprawdzę, nie spanikuję w czasie akcji, jest praca i praktyka. Te elementy wychodzą bardzo szybko. Ochotników jest sporo. Jeśli pojawia się możliwość zatrudnienia na etat, zdarza się, że spośród tych najlepszych wybieramy człowieka, który rzeczywiście będzie  nam pomocny.

Taki proces trwa na okrągło?

Tak. Potrzeba ciągle się doskonalić i podnosić poziom swojego wyszkolenia. Jak dostajemy zgłoszenie to trzeba jak najszybciej wypłynąć i możliwie jak najlepiej udzielić pomocy poszkodowanym. Moim zdaniem, dobry sprzęt (który często jest jednocześnie bardzo drogi) i dobrze wyszkolony zespół to podstawa powodzenia akcji. Nie możemy sobie pozwolić, żeby wysyłać ratowników na byle czym, bo możemy ich stracić. A to nie o to chodzi. Ratownik ma popłynąć do akcji, udzielić pomocy, wrócić, ogarnąć sprzęt i być gotowy do kolejnych zadań.

Sprzęt jest naprawdę najlepszy i bardzo dobrze przygotowany. A jego ilość też jest zadowalająca?

Tak. Może to zabrzmi nieskromnie, ale jesteśmy jedną z najlepiej wyposażonych jednostek ratownictwa wodnego w Polsce. Sami ciężko na to zapracowaliśmy. Dzisiaj możemy powiedzieć, że ten stan, który posiadamy, rzeczywiście nas zadowala. Do tego stopnia, że możemy sobie pozwolić na to, że jedna czy dwie łodzie mogą stać w tej chwili w gotowości na przyczepach, żebyśmy mogli ewentualnie pojechać na jezioro, które nie jest połączone ze szlakiem Wielkich Jezior Mazurskich. Musimy jednak pamiętać, że sprzęt się zużywa, także pomimo tego, że jest zadbany i wychuchany, to czas i eksploatacja robią swoje. Dlatego sukcesywnie trzeba go wymieniać na nowy.

Na ile on starcza? Dziesięć lat dla łódki to jest dużo czy mało?

Mało. Mamy np. w naszej flocie 3 kutry z połowy lat 80. które dalej działają i służą na północy, w Giżycku i na południu szlaku. Chciałbym, żeby te nowe łodzie, które mamy, służyły tyle lat, co one. Ponad trzydzieści lat. To kwestia tego, że sprzęt jest zadbany i że nasi ratownicy tego pilnują. Ja mam szczególny sentyment do jednego z nich – Demona, bo jest naprawdę fajną i bardzo pomocną i dzielną jednostką. Ma dużą kabinę, koje, kuchenkę i może pomieścić wiele osób. Jedynym jego minusem jest to, że nie jest za szybki, ale do tego mamy inne, mniejsze łodzie z potężnymi silnikami, które są bardzo szybkie. Demon i dwa pozostałe kutry (Fantom i Goliat) służą do działań technicznych. Za to tymi szybkimi łodziami, jak to było np. przy „białym szkwale”, można zwozić podjętych z wody ludzi właśnie na kuter, który będzie bezpiecznie wracał z nimi do portu, a mniejsze, szybkie łodzie mogą dalej pracować. Łodzie hybrydowe, które posiadamy, są przez nas sprawdzone w każdych warunkach. W zasadzie nasza flota to hybrydy i kutry typu Conrad 900. Ale od niedawna mamy też dwie inne łodzie – Pioner Multi, które mają dużą powierzchnię  i są bardzo wygodne  w pracy na wodzie i pod wodą.

Ale już je macie czy dopiero chcecie zakupić?

W tej chwili dwie sztuki już mamy i chcemy jeszcze zakupić trzecią taką łódkę. Jest lekka, ma dużo miejsca do pracy na pokładzie, więc trochę wybiegamy w przyszłość, że gdyby po raz kolejny zdarzyło się, że zostaniemy wezwani na powódź, to mamy możliwość zabrania takiej łodzi, która ma niewielkie zanurzenie, co jest bardzo dużym plusem przy powodziach.

Te łodzie nie mają z wami lekkiego życia (śmiech)?

Łodzie ratownicze są eksploatowane bardzo mocno – w szczególności silniki. Pamiętajmy, że to nie jest tak, jak w samochodzie – ruszam, jedynka, dwójka, trójka i tak sobie będę pyrkał, żeby przyspieszyć za jakiś czas. Tu od momentu zgłoszenia  muszę wyjść z portu i dopłynąć do miejsca zdarzenia jak najszybciej, a więc silnik dostaje od razu pełne obciążenie i musi pracować na pełnych obrotach. Dodajmy jeszcze, że czasem trzeba wystartować do akcji z nierozgrzanym silnikiem, co też dodatkowo go obciąża i wpływa na jego żywotność.

Trzydzieści lat, tak jak mówisz, dla łodzi nie jest to za dużo, ale dla sprzętu medycznego już tak. Czy wobec tego wyposażenia łódek się zmieniło?

Oczywiście. Kilka łodzi też już zostało wymienionych na nowe, te nowe z kolei dostosowaliśmy do swoich potrzeb. Podobnie z apteczkami, .bo mimo tego, że jednostki nie są małe, to nie ma na nich za wiele miejsca, więc trzeba tak ten sprzęt dobrać i dopasować, żeby był funkcjonalny i pomocny. Nie sposób zabierać jedną wielką torbę 25-kilogramową, bo po pierwsze – zajmuje dużo miejsca, a po drugie jest ciężka i trudno z nią wejść na jacht czy do kabiny. Dlatego zmniejszyliśmy objętościowo nasze apteczki i podzieliliśmy na dwie mniejsze, a ich wyposażenie jest na tyle wystarczające, że pozwala na wypłynięcie nawet do kilku akcji dziennie.

Co jest w środku apteczki?

W większości sprzęt do ratownictwa wodnego: pneumatyczne kamizelki ratunkowe, koło, rzutki, bojka SP, sprzęt ABC (maska, fajka, płetwy), butla ucieczkowa, cienka pianka neoprenowa, zapewniająca komfort termiczny dla ratownika i dająca dodatnią pływalność, lornetka. Jest również sprzęt do ratownictwa medycznego: apteczka R-0 do podstawowego zaopatrzenia, torba z zestawem do tlenoterapii, która pozwala prowadzić podstawowe zabiegi resuscytacyjne, kołnierze ortopedyczne – dla dorosłych i dla dzieci, pływająca deska ortopedyczna oraz – w większości łodzi – nosze, które pozwalają na bezpieczny transport poszkodowanego. Większość łodzi jest wyposażona w zestaw do nawigacji: radar, sondę, GPS, GPRS, sonar boczny, ploter z mapą cyfrową szlaku, reflektory. Zapewnia on duży komfort pracy sternikowi w każdych warunkach.

Kto dba o wyposażenie apteczek?

Ratownik, który odpowiada za sprzęt medyczny, czyli pilnuje terminów ważności oraz tego, czy apteczka jest kompletna. Oprócz niego każdy zespół, który przychodzi na służbę lub użyje apteczki też ma za zadanie sprawdzić, czy wszystko jest. Jeśli nie – musi uzupełnić brakujące medykamenty. Kontroluje to jeszcze ratownik odpowiedzialny za sprzęt.

Czy widzisz jakieś minusy twojej pracy, wyzwania?

Mimo, że ogólnie cieszymy się szacunkiem, na który ciężko zapracowaliśmy, chciałbym, żeby społeczeństwo zaczęło bardziej cenić ludzi, którzy pracują w służbach ratowniczych i niosą pomoc innym. My dajemy z siebie naprawdę dużo i podchodzimy do naszej pracy z ogromną pasją i poświęceniem. Stawiamy sobie poprzeczkę bardzo wysoko, co wymaga od nas stałej kontroli i dyscypliny. Nie myśl, że narzekam. Nie, po prostu mówię tak jak jest. Ratownictwo to swego rodzaju misja i stałe sprawdzanie się w ekstremalnych warunkach. To także wielka odwaga, satysfakcja i duma, że mogę komuś pomóc, że mogę uratować życie.

Czy wy – jako ratownicy wodni – macie prawo do wcześniejszych emerytur?

Nie, nie mamy i nigdy nie mieliśmy. Musimy pracować do sześćdziesiątego siódmego roku życia. Póki co, jedynym plusem jest to, że zawód ratownika wodnego został wpisany na listę zawodów.

Kiedy został wpisany?

Kilka lat temu. Stało się to po “białym szkwale”, który był w 2007 r. Paradoksalnie nam śmierć tych kilkunastu osób jakby trochę pomogła. Przykre jest jednak to, że musiało się zdarzyć coś takiego, żeby ktoś zauważył problem i konkretne potrzeby. Podobnie było z ratownictwem medycznym, gdzie po zawaleniu się hali w Katowicach dopiero pochylono się nad odpowiednią ustawą. Czy naprawdę musi dojść aż do takich katastrof, żeby ktoś to zrozumiał i docenił, że takie służby są potrzebne i że trzeba je dofinansowywać, by mogły zapewnić stan gotowości i pomoc…

Jak wam pomogły te sytuacje?

„Biały szkwal” i szkody, które wyrządził, stały się bardzo medialne. Mnóstwo ludzi zaczęło tu przyjeżdżać  – łącznie z przedstawicielami rządu, mediów – i zaczęło pytać, komentować. Gdyby nie my, to nie słyszelibyśmy o 12 osobach, tylko o dużo większej liczbie ofiar. Wtedy, w ciągu 20 minut podjęliśmy z wody ok. 100 osób. Dobrze, że ktoś w końcu to zauważył i zrozumiał, że na ochotnikach nie zbuduje się zawodowej służby i profesjonalizmu. Musi być stała i będąca w gotowości kadra. Dlatego dopiero po 2007 r. przyszły pierwsze etaty – najpierw na kilka miesięcy, do końca roku, potem docelowo trafiły już do nas, do Mazurskiego WOPR, który po podpisaniu nowej ustawy o ratownictwie (w 2011 r.) przekształcił się w Mazurskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe (MOPR).

Czy jest w ogóle fizycznie możliwe, żeby ratować w wieku 67 lat?

Pewnie jest, ale ja sobie nie wyobrażam sześćdziesięciolatka, nie mówiąc o 67-latku, biorącego udział w akcji – daj Boże, żeby dożyć tych lat. Mam nadzieję, że ja w tym wieku będę na tyle sprawny, że nikt nie będzie musiał się mną opiekować. Myślę, że nawet jeżeli człowiek jest sprawny, to na pewno nie jest to wiek do pracy w jakiejkolwiek czynnej służbie ratowniczej. Taki człowiek na pewno będzie ogromną skarbnicą wiedzy, może być instruktorem, prowadzić szkolenia, wykorzystywać zdobyte przez lata wiedzę i doświadczenie do dzielenia się z innymi, ale nie w akcjach.

Wiek to jedno, ale jest też napięcie, stres, psychiczne zmęczenie.

Myślę, że nie wiek jest problemem, tylko rodzaj pracy, jaką wykonują ratownicy i stres, przemęczenie, duże natężenie pracy w okresie, w którym większość ludzi wypoczywa, ale też styczność z ludzkimi tragediami i śmiercią.

Kto wobec tego powinien być ratownikiem? Jakie powinien mieć cechy, oczekiwania, może też zainteresowania?

Nie wiem, czy jest taki schemat. Na pewno ktoś, kto lubi wodę i posiadł umiejętność pływania, bo to daje człowiekowi poczucie, że w wodzie da sobie radę, a jego organizm jest w stanie pokonać wiele ograniczeń i sprawdzi się w ekstremalnych warunkach. Do tego dochodzi jeszcze odpowiednia psychika, kondycja, umiejętność pracy w zespole, w stresie. Składa się na to bardzo wiele czynników.

A jak było u ciebie?

Ja wychowałem się na wsi. Rodzice mieli duże gospodarstwo, dlatego trzeba było pracować od najmłodszych lat. Wodę mieliśmy blisko, taki niewielki staw. A że nie umiałem pływać, to braciszkowie nauczyli mnie metodą: wrzućmy go do wody, niech się nauczy. No i wrzucili, a ja dałem sobie radę. Stwierdziłem, że płynę bez problemu. Potem trafiłem do szkoły, w której był basen. Sam zdecydowałem, że tam pójdę. Część lekcji WF-u była na basenie, więc to był motor do odpowiedniego szlifowania pływania, bo trzeba było je zaliczać na oceny. Jak zaczynałem szkołę średnią, to tylko dwóch z nas umiało pływać, a w klasie było nas 31. Jak kończyliśmy szkołę,  to pływali już wszyscy. Mieszkaliśmy na terenie, gdzie wokół jest pełno wody. Szło się więc nad jezioro czy rzekę popływać ze świadomością, że do domu wrócisz cały i zdrowy. Rodzice nie będą się denerwować i nie będziesz miał zakazu.

Czemu powiedziałeś o zakazie?

Przychodzi mi na myśl historia związana z okresem, kiedy pracowałem jako ratownik na kolonii w Mikołajkach. Przyjeżdżały tam dzieci pracowników z kopalni miedzi w Lubinie. Na jednej z kolonii trafił mi się chłopaczek, który niczym się nie różnił od pozostałych, ale jak szliśmy na kąpielisko, to on zawsze siadał z boku, pod drzewem. Jeden dzień, drugi, trzeci – myślałem, że może tak ma, albo pokłócił się z kolegami. Ale po kilku dniach zacząłem się zastanawiać o co chodzi, bo on ciągle siada w to samo miejsce, nigdy na pomoście, tylko zawsze na brzegu. Poszedłem do wychowawczyni, a ona mówi: „Nie wiem, nie wnikałam w to”. Mówię: „Słuchajcie, przecież chłopak przyjechał na dwa tygodnie nad wodę i ma je spędzić na brzegu. Coś tu jest nie tak”. I zaczęliśmy z nim rozmawiać.

Darek, Mazurskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe MOPR

I co wam powiedział?

Okazało się, że jemu mama przykazała: „Broń Boże, synku, pamiętaj, nie zbliżaj się do wody, bo ci się stanie coś złego”. No więc był bardzo posłuszny – siadał daleko od wody. Ja mu tłumaczę, mówię: „Słuchaj, zobacz – wszyscy są na pomoście. Jestem ja. Jak się obawiasz, to przyjdź i usiądź obok mnie. Wejdziesz do wody obok mnie. Jak chcesz, to ja z tobą wejdę nawet do tej wody. Człowieku, jesteś przy wodzie, dwa tygodnie na Mazurach i ty do wody nie wejdziesz – pomyśl sobie”. – Nie, bo jak się mama dowie, to będzie miał przerąbane – odpowiedział.

Zadzwoniłeś do tej mamy?

Najpierw zadzwoniła pani kierownik, później ja. I wspólnie przekonaliśmy ją, żeby jej syn mógł w pełni skorzystać z miejsca, w które przyjechał i w którym spędza kilka tygodni. Obiecałem jej również, że będę zwracał szczególną uwagę na jej syna. No i w końcu się zgodziła.

A jak chłopiec na to zareagował?

Małymi kroczkami – najpierw siadał przy wodzie, chlapał się, potem nawet usiadł w wodzie, a na koniec próbował pływać na materacu. Jego wdzięczność była naprawdę ogromna, a ja miałem satysfakcję, że się udało i że podobnie jak inne dzieci w pełni skorzystał z pobytu na Mazurach. Podsumowując, woda jest dla ludzi, tylko trzeba z niej umiejętnie korzystać i kąpać się w miejscach do tego wyznaczonych i nadzorowanych przez ratowników.

Powiedz, jeżeli ktoś przyjdzie tutaj i powie, że chce być ochotnikiem, to co byś mu powiedział?

Że czeka ją wielkie wyzwanie, ale też praca, która daje ogromną satysfakcję. Początek to zdobycie uprawnień, bo to warunkuje obecność tutaj. Potrzeba tego sprawdzenia się, czy rzeczywiście ja się nadaję, czyli pierwszy etap – zdobycie uprawnień podstawowych.

Kiedy można je zdobyć? Czy są konkretne terminy, kiedy więcej osób może się zapisać i zgłosić?

Mając 14 lat można się zapisać na kurs młodszego ratownika MOPR. Organizujemy je średnio raz w roku (ale jeśli jest potrzeba i są chętni, to i częściej), a informacje, terminy i koszty można znaleźć albo na naszej stronie, albo na plakatach rozwieszanych w szkołach czy na terenie miast. Po zebraniu grupy minimum 12 osób, które zdały egzamin kwalifikacyjny/wstępny, rozpoczyna się kurs. Kurs kończy się egzaminem teoretycznym i praktycznym, po którym zdobywasz uprawnienia młodszego ratownika MOPR.

Co to daje?

Jest to kolejny etap do zdobycia uprawnień ratownika wodnego, którym można zostać mając minimum 18 lat. Ale żeby zostać wodnym i móc pracować w zawodzie ratownika trzeba odbyć 100-godzinny staż, poznać topografię szlaku WJM, nauczyć się węzłów, obsługi łodzi ratowniczej i zdobyć inne uprawnienia, m.in. KPP (Kwalifikowaną Pierwszą Pomoc), płetwonurka, żeglarskie, motorowodne, itp. Szkoląc młodych ratowników, mamy okazję obserwować, jak się zmieniają, nabierają doświadczenia, dorośleją. Nie każdego i nie od razu zabieramy na akcje. Dlaczego? Dlatego, że bierzemy za nich odpowiedzialność i stopniowo wprowadzamy w tajniki ratownictwa. Rodzice, którzy ich tu wysyłają, powierzają nam pieczę nad nimi. To dodatkowe zobowiązanie i kredyt zaufania, którego nie możemy zawieść.

Czyli przez te dwa lata oni biorą udział w różnych symulacjach?

Tak. Szczególnie ci, którzy przychodzą regularnie. A jak już popłyną na swoje pierwsze akcje, to są zapaleni, pełni emocji: ”Ale było super! Chcę być ratownikiem i będę robił wszystko, żeby tak się stało”. No i połykają bakcyla, uczą się, niektórzy wręcz poświęcają ratownictwu bardzo dużo swojego prywatnego czasu. I na pewno nie jest to czas zmarnowany. Człowiek z uprawnieniami ratownika wodnego ma sporo punktów na starcie i ubieganiu się o pracę w np. policji, w wojsku, straży pożarnej, straży granicznej. A jak ma uprawnienia sternika, płetwonurka to ma kolejne punkty i tym samym ułatwiony start.

A czy on może wtedy pracować na przykład na plaży już jako ratownik?

Z uprawnieniami młodszego ratownika MOPR nie może. Może przychodzić na dyżury ochotnicze, uczyć się i podglądać pracę zawodowych ratowników, być pod nadzorem tych, którzy mają  wyższy stopień.

Czego jeszcze się uczy?

Śmiejemy się, że stacja ratownicza to szkoła życia, ponieważ niektóre rzeczy oni tu robią po raz pierwszy. No tak, bo czasem trzeba umyć łódkę, a czasem okno, zmyć po sobie talerz, uprać skarpetki, które dotąd zawsze prała mama. Jak potem mówimy o tym rodzicom, to nie wierzą. „Tak, mój syn mył u was okna? W domu nigdy tego nie robił”. No tak, tutaj nie ma mamy, taty to nie ma innej możliwości, jak chce mieć czyste okno i obserwować przez nie jezioro, to musi umyć. Gonimy ich też do mycia, zwracamy uwagę na brudną czy przepoconą koszulkę, żeby wiedzieli, że ratownik w pracy musi wyglądać schludnie. Czasem mam wrażenie, że jesteśmy trochę takimi drugimi rodzicami. To cieszy, bo im to zostaje, a rodzice są nam bardzo wdzięczni. Jak po kilkuletnim stażu taki człowiek robi potem uprawnienia ratownika wodnego, to my już wiemy, jaką szkołę przeszedł. Nie mamy też problemu, żeby go gdzieś polecić czy wręcz zatrudnić, jeśli pojawia się taka możliwość.

A czy serial “Przystań”, który był u was kręcony, wpłynął na zainteresowanie ratownictwem?

Mieliśmy mnóstwo telefonów i zapytań o szkolenia, kursy. To był pierwszy film w Polsce, który pokazał i przybliżył pracę ratowników wodnych i bardzo wypromował Mazury i Giżycko.

Co robisz w czasie wolnym? Czy masz takowy?

Jadę nad wodę (śmiech).

Nie…, naprawdę?

Tak. Jak mam czas, to pływam, nurkuję, żegluję. Zawsze gdzieś w tle jest woda. Często łapię się na tym, że nie potrafię się położyć inaczej niż głową w stronę wody i zawsze obserwuję kąpiących się ludzi. Przeszkadza mi, jak nie widzę wody czy ludzi. Takie zboczenie zawodowe. Z reguły jeżdżę w miejsca, które są spokojne i ciche, ale w tych miejscach są ludzie i woda. Tak już chyba zostanie.

Czyli i zawodowo, i rekreacyjnie, i w czasie wolnym?

Tak. Myślę, że większość ratowników, którzy u nas pracują, jest zakochana w wodzie. Niektórzy wręcz mówią, że woda to druga żona, dziewczyna, kochanka. Tak jakoś jest. Specyficzna grupa ludzi i specyficzne zamiłowania. Zawsze powtarzamy, także tym młodym, że ratownikiem jest się nie tylko na służbie. To forma życia, którą się wybiera.

Jak oceniasz poziom ratownictwa wodnego w Polsce?

Ratownictwo wodne naprawdę weszło na wysoki poziom. W Polsce i na świecie jest bardzo dobrze postrzegane. Australia np., jeśli chodzi o ratownictwo, reprezentuje najwyższy poziom na świecie, ale my też nie mamy się czego wstydzić. Mnóstwo naszych ratowników wyjeżdża za granicę na baseny czy kąpieliska.

Żeby się szkolić?

Nie, za pracą. Zabierają ze sobą swoje uprawnienia i po paru miesiącach zostają szefami basenów, nadzorują innych ratowników. Ich doświadczenie i wiedza procentują i są doceniane.

Czy przyjeżdżają do was ratownicy z innych krajów?

Mieliśmy kiedyś wizytę ratowników z Federacji Rosyjskiej. Obserwowali i podpytywali, co i jak robimy. Byli pod wielkim wrażeniem, zwłaszcza że u nich wiele wody jeszcze upłynie, zanim osiągną taki poziom. Byli też ratownicy z Finlandii, z Niemiec.

Czy ty masz radość i satysfakcję z tej pracy?

Tak. Ogromną. Moja rodzina, która jest duża, też bardzo tę pracę ceni. Mama oczywiście boi się o mnie, jak to mama, ale większość rodzeństwa i syn, który też jest ratownikiem, są naprawdę dumni. To bardzo miłe i bardzo mi pochlebia. Z drugiej strony takie sytuacje i chwile, jakie miały miejsce w trakcie „białego szkwału” uzmysławiają mi, jak dużym ryzykiem obarczony jest mój zawód. We własnym gronie mówimy czasem, że jakby „tfu, tfu” nie daj Boże się zdarzyło zostać w akcji, to – jak we wszystkich tego typu służbach – byłaby to najlepsza śmierć dla ratownika. Tak jak dla pilota w samolocie, czy żołnierza w walce, to dla nas w wodzie, na której później po tradycyjnym pogrzebie rodzina po cichu rozsypie prochy. Żeby na zawsze już być z wodą…

Dariusz Luma, ratownik MOPR (Mazurskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego), mechanik z zawodu, ratownik z wielkiej pasji. Ostoja spokoju i profesjonalizmu. Zawsze życzliwy i pomocny. Wolny czas spędza… nad wodą, bo gdzieżby indziej.

Zapisz