Ratownik medyczny, ratownik GOPR, społecznik zaangażowany w pomoc międzynarodową. Ratownictwo w warunkach trudnych i pomoc w sytuacjach kryzysowych na świecie to jego specjalność. Pomagał w Gruzji, na Ukrainie czy w Sudanie Południowym. Gdy jest w Polsce, wykłada, pisze doktorat i trudno namówić go na spotkanie, bo swój czas wolny poświęca rodzinie.

Kiedy przystąpiłeś do GOPR?

Moja przygoda z GOPR-em rozpoczęła się 10 lat temu, kiedy poszedłem do Studium Ratownictwa Medycznego. Jedne z zajęć, które się odbywały, były prowadzone przez instruktorów GOPR, którzy opowiadali o służbie. Kilkoro z nas to bardzo zaciekawiło. Poza tymi praktykami, które mieliśmy do wyboru, postanowiliśmy z kilkoma osobami bardziej się zaangażować w ratownictwo.

Czyli chciałeś z autopsji poznać to, o czym oni mówią i czego uczą?

Ratownictwo w takich trudnych, nietypowych warunkach, wydawało mi się bardzo atrakcyjne. To jest wyzwanie i do tej pory jest to droga, którą podążam, bo poza klasyczną pracą w systemie ratownictwa, zajmuję się sytuacjami kryzysowymi na świecie. Wszystko, co robię, celuje w taki obszar ratownictwa w trudnych, niecodziennych warunkach, gdzie inne służby czy standardowe działania to za mało.

Wszystko zaczęło się od GOPR, czy wcześniej robiłeś coś innego, niestandardowego?

To właśnie zaczęło się od GOPR-u. Równocześnie z ratownictwem medycznym, które studiowałem. Od początku w moim życiu to się przeplatało.

Pracowałeś jako ratownik zawodowy czy ochotnik?

Ja od zawsze jestem ochotnikiem, nie byłem ratownikiem zawodowym. Zawodowo uprawiam tylko ratownictwo medyczne. Jestem też nauczycielem, wykładowcą na kierunkach medycznych od kilku lat, więc w tych obszarach realizuję się zawodowo. Ma to ogromne plusy, bo dla mnie kluczowym zagadnieniem jest to, aby praca była jednocześnie moją pasją i pozwalała mi się spełniać. Tylko ryzyko jest takie, że nie wiadomo kiedy ta praca się kończy.

Trudno postawić granicę, bo właściwie pracujesz cały czas.

Na wolny weekend jadę na dyżur do GOPR-u poza pracą zawodową, a na urlop wakacyjny – np. do Afryki czy na Bliski Wschód na misje.

Praca czy nie praca? Oto jest pytanie. Ale przyjemność chyba jest wielka. Wyobrażasz sobie, że musiałbyś zrezygnować z którejś części swojego życia?

Nie, trudno mi to sobie wyobrazić.

Ale umiesz godzić wszystko z życiem rodzinnym?

Niełatwo to zrobić, bo to jednak jest sztuka kompromisu.

Czujesz, że musisz z czegoś rezygnować? Życie to kwestia wyborów i czasem trzeba z czegoś zrezygnować i człowiek robi to świadomie.

Tak, no faktycznie nie można podążać tylko za swoją pasją, ale łączyć życie codzienne z tymi wyzwaniami, więc czasem trzeba dokonywać wyborów i nie można brać udziału w każdej akcji. Nie zawsze można ratować świat, czasem muszą to zrobić koledzy.

Z czego musiałeś zrezygnować, o czym teraz myślisz: „Kurczę, musiałem zrezygnować, a gdybym…”. Jest coś takiego?

Myślałem kiedyś o działaniach ratunkowych w wojsku. Natomiast to wiąże się z dużym zaangażowaniem zarówno w przygotowaniach, jak i wyjazdu na o wiele dłużej trwające misje. Poza tym, raczej idea ratownictwa mnie w tym wszystkim pociągała niż samego wojska. Gdybym miał wyjeżdżać na dłużej, to byłby to czas, który w jakiś sposób musiałbym ukraść swojej rodzinie czy pracy zawodowej…

Michał Wieczorek - ratownik medyczny, ratownik Beskidzkiej Grupy GOPR

Zastanawiasz się jeszcze nad tym?

Nigdy nie jest za późno, żeby zacząć od nowa, więc niczego nie wykluczam. Staram się żyć, będąc otwartym. Oczywiście życie toczy się pewną obraną drogą związaną z tym, co robię, ale jestem otwarty na to, co ono przyniesie, te wyzwania, kolejne akcje, więc w miarę na bieżąco zmagam się z decyzjami i próbuję podjąć te właściwe.

Mówiłeś, że wszystko zaczęło się od GOPR A jak pojawiło się twoje zaangażowanie w sprawy międzynarodowe, wyjazdy, misje?

Najpierw pojawiła się praca w szpitalnym oddziale ratunkowym w Częstochowie, w Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym na Parkitce. Bardzo sobie ten czas cenię i mile wspominam. Kilka lat ze świetnym zespołem, z genialnym ordynatorem, które w obszarze wiedzy medycznej pozwoliły mi zdobyć ogrom wiedzy i doświadczenia.

A potem?

Później Lotnicze Pogotowie Ratunkowe to też kilka lat wspaniałego doświadczenia i świetnych ludzi. Pracowałem w bazie gliwickiej, chociaż w lotniczym pogotowiu jest tak, że dyżuruje się w całym regionie. Zdarzały się dyżury i we Wrocławiu, i w Krakowie, i w Kielcach. I już na tym etapie pojawiała się – początkowo na zasadzie wyjazdów wakacyjnych – taka właśnie pomoc w działaniach humanitarnych, dedykowanych dla krajów rozwijających się, organizowana przez polską pomoc, przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych. 5 lat temu rozpoczęła się moja współpraca z Fundacją Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej. Początkowo to były takie projekty rozwojowe, po czasie to ewaluowało.

W jaką stronę?

Poza Bliskim Wchodem, Gruzją, Ukrainą, Afryką, pojawił się pomysł, aby stworzyć zespół medyczny, który w sytuacjach kryzysowych na świecie będzie udzielał pomocy, a jego atutem ma być zdolność do szybkiego dotarcia na miejsce zdarzenia. Są struktury takiej pomocy międzynarodowej, jest ich dość wiele i dobrze funkcjonują, na przykład Mechanizm Ochrony Ludności. Są to struktury w ramach każdego państwa, takie moduły, grupy, które są włączone w ten mechanizm, spełniają odpowiednie kryteria i kraj, który zostaje dotknięty klęską, może poprosić o pomoc, zwrócić się do ONZ czy Unii Europejskiej.

Czy także w sytuacji, gdy wybucha wojna? Czym są “sytuacje kryzysowe”?

Mówimy tu o sytuacjach kryzysowych, które najczęściej związane są z klęskami żywiołowymi. Teraz może być myląca ta bliskość konfliktów, tego, co jest nagłaśniane, co się dzieje na świecie: czy Państwo Islamskie, czy wojna na Ukrainie, ale najczęściej sytuacje kryzysowe związane są z żywiołami, to jest 96–98% sytuacji. Do działań w sytuacjach konfliktów zbrojnych dedykowane są inne struktury, inne siły.

Czyli nie ma takiej opcji, żeby w przypadkach bardzo trudnych wysłać was na teren konfliktu?

Nie jesteśmy delegowani do pracy na polu walki. Do tego wojsko szkoli swoich medyków. To jest jakby osobna dziedzina.

A jakie są założenia waszej pracy?

Zespół ratunkowy tworzymy od roku, bo koncepcja rozwijała się w naszych głowach prawie rok, a wynikało to z tego, że te struktury międzynarodowe funkcjonują, ale ich problem polega na tym, że ze względu na mechanizm administracji i to, że są to duże przedsięwzięcia, zespoły docierają na miejsce w trzeciej, piątej, a czasem siódmej dobie. To jest bardzo późno. Jeżeli ktoś zostaje ranny w wyniku trzęsienia ziemi, tsunami, to praktycznie nie ma szans na pomoc. Biorąc pod uwagę ten problem, który dostrzegaliśmy, postawiliśmy na małą strukturę organizacji pozarządowej, która będzie w stanie podjąć szybciej decyzję i szybciej przetransportować mniejszą grupę na miejsce, ale która będzie bardziej mobilna. To faktycznie się sprawdza.

Jak wyglądały początki?

Wszystko zaczęło się w ubiegłym roku akcją na Majdanie. Ukraina zwróciła się o pomoc do struktur międzynarodowych, ponieważ liczba rannych  gwałtownie rosła– co prawda w tym przypadku wskutek zamieszek, czyli już tak trochę na granicy naszej działalności, ale jednak na terenie kraju, gdzie nie były jeszcze prowadzone otwarte działania zbrojne… Podjęliśmy decyzję, że jedziemy do Kijowa i tam w pobliżu Majdanu, w koordynacji z lokalną służbą ratunkową, otworzyliśmy taki punkt pomocy doraźnej, gdzie zaopatrzyliśmy kilkadziesiąt osób. Nie doszło wtedy do żadnych walk ani zamieszek, więc po kilku dniach zakończyliśmy te działania.

Ale podjęliście pewnie kolejne?

Później pojawiła się powódź w Bośni i nasza pomoc humanitarna w odbudowie. Miałem także przyjemność brać udział w dużej akcji ratunkowej po trzęsieniu ziemi w Nepalu, gdzie dotarliśmy do Katmandu w 44. godzinie i po szybkim rozpoznaniu trafiliśmy w teren górski około 80 kilometrów na północ od Katmandu. Założyliśmy tam punkt pierwszej pomocy, w którym zaopatrzyliśmy kilkuset poszkodowanych, w tym naprawdę ciężko rannych ludzi, do których jako pierwsi docieraliśmy z pomocą, ponieważ teren jest bardzo trudny.

Wspomniałeś, że pomoc doraźna, ale też odbudowa, czyli uczestniczycie i pomagacie w odbudowie miast, wiosek?

Tak, katastrofy mają kilka etapów. Poza tą fazą konsolidacji sił i środków, takiej pomocy doraźnej, przychodzi etap odbudowy, likwidacji skutków.

Michał Wieczorek - ratownik medyczny, ratownik Beskidzkiej Grupy GOPR

Czyli to też was dotyczy.

To dotyczy może nie stricte zespołu ratunkowego, ale innej części fundacji, która zajmuje się pomocą humanitarną, na przykład dla uchodźców ukraińskich zbudowane zostało sporo domów i schronień. Od kilku lat Fundacja Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej zajmuje się kilkoma tysiącami uchodźców syryjskich w Libanie, stwarzając dla nich warunki do życia. W tej chwili jesteśmy mocno zaangażowani w budowę takich tymczasowych schronień dla osób, które w wyniku trzęsienia ziemi straciły dom w Nepalu.

To generalnie jest trudna robota, która łączy się z wieloma wyzwaniami. Nie zawsze są pozytywne, łączą się z katastrofą czy śmiercią. Jak się z tym żyje, czy można się do tego przyzwyczaić?

Można jedynie pozornie. Funkcjonowanie w ten sposób ma konsekwencje. Szacuje się, że już po 12 latach pracy w dziedzinie ratunkowej obserwuje się u ratowników syndrom wypalenia zawodowego czy objawy stresu pourazowego lub efektów funkcjonowania w stresie, bo każda akcja niesie ze sobą stres. Chociaż jesteś w stanie przywyknąć i działać skuteczniej, to jednak jest to stres, który realnie oddziałuje na nasz organizm. Stąd te konsekwencje są odczuwalne i dlatego właśnie nie każdy jest predysponowany do pracy w ratownictwie, bo trzeba umieć sobie radzić ze stresem bądź go rozładować. Oczywiście temu służą celowe zabiegi, które stosujemy, np. debriefing po akcji.

Na czym to polega?

Polega to na omówieniu tego, co się działo, „zadawaniu” emocji, podzieleniu się doświadczeniami, wyciągnięciu wniosków.

Negatywnymi także? Czyli rozpracowaniu, co się wydarzyło, i przejściu przez wszystkie etapy?

Tak, dokładnie, bo prowadzenie akcji ratunkowej nieodłącznie jest związane z popełnianiem błędów, nigdy akcje nie są doskonałe, natomiast skuteczny debriefing pozwala z jednej strony rozładować stres, dać ujście emocjom, ale też wyciągnąć wnioski, aby następną akcję przeprowadzić lepiej i skuteczniej.

Czy – z twojego punktu widzenia – są jakieś cechy charakterologiczne wskazujące, kto powinien być ratownikiem?

To jest ciekawe zagadnienie, któremu zresztą postanowiłem poświęcić doktorat. Korzystając z badań prowadzonych na świecie, doskonale wiemy, jakie to kompetencje. To tylko kilka cech: na pewno umiejętność radzenia sobie ze stresem i pracy ze stresem. Na pewno nie każdy na takim wysokim poziomie emocji czy stresu, związanych z działaniem adrenaliny, jest w stanie działać efektywnie. Dla niektórych stres będzie zbyt duży i będzie ich paraliżował i nie będą umieli działać efektywnie.

Coś jeszcze?

Umiejętność pracy w zespole. Ratownictwo zawsze jest działaniem zespołowym. Nie ma tutaj miejsca na indywidualistów, ponieważ od współpracy w zespole i atmosfery, jaka panuje w zespole, będzie w dużej mierze zależeć skuteczność tych akcji.

Ok.

I jeszcze na pewno takie umiejętności interpersonalne, tak zwane umiejętności miękkie, jak na przykład zdolność do empatii – wczuwanie się w drugiego człowieka, bo jednak mówimy o ratowaniu ludzi. Są to wysoko cenione i potrzebne umiejętności. Ale ważna też jest zdolność do nabywania i przetwarzania nowej wiedzy, realizowania zadań czasem w niekonwencjonalnych sytuacjach – czyli zarówno kreatywność, jak i zdolność i gotowość do ciągłego uczenia się. W zasadzie jest to zawód, który – trochę jak w wojsku i w lotnictwie – wymaga tak naprawdę ciągłego szkolenia się. Jeżeli nie pracujemy, to musimy się szkolić, aby zachować sprawność i gotowość do prowadzenia działań ratunkowych.

Co masz na myśli?

Mówimy o działaniach w deficycie czasu, czyli w krótkim momencie trzeba podjąć skuteczne decyzje. Stąd trzeba się po prostu zaprogramować – poprzez wielokrotne wykonanie czynności w działaniach takich symulowanych, szkoleniowych – po to, aby później w stresie móc liczyć na nasz automatyzm. Jeżeli mamy zaprogramowane właściwe, automatyczne reakcje, to będziemy działać skuteczniej. Oczywiście to nie zwalnia z myślenia, ale takie kojarzenie w stresie jest mocno ograniczone. Im prostszy schemat i zasada postępowania, tym bardziej skuteczne będą te działania ratunkowe. Teraz jesteśmy poddani takim dwóm prawom: pierwsze – mawiamy w ratownictwie, że jeżeli czegoś nie robiłeś, to tego nie potrafisz. Oznacza to, że wszystko, co znasz z teorii, czytałeś i widziałeś, niestety w sytuacji realnej nie przekłada się na skuteczność.

Ale musisz się tego kiedyś nauczyć?

No tak, trzeba to zrobić, ale robimy to właśnie w warunkach ćwiczeniowych, szkoleń i symulacji. Trzeba wykonać to ileś razy, żeby móc zrobić  to skutecznie na żywo, w realu. I tak zawsze stres powoduje, że jesteśmy kilka razy mniej skuteczni w prawdziwej sytuacji niż w warunkach ćwiczeniowych. A po drugie, jeżeli pewnych działań ratunkowych nie wykonujemy pół roku czy rok, to znów nasza zdolność do skutecznego ich wykonania spada niemalże do zera. Stąd determinuje to nas do tego, że trzeba się cały czas szkolić, aktualizować tę wiedzę, ale też aktualizować swoje nawyki i odruchy.

Dobrze, ale czy jest na przykład cykl konkretnych szkoleń, na które chodzicie? Czy to jest tak, że jak ty twierdzisz, że masz potrzebę bądź też zanik jakiejś zdolności, to wybierasz sobie szkolenie?

W ratownictwie medycznym i w ratownictwie górskim są pewne szkolenia, które powtarzane są cyklicznie i mają właśnie na celu odnowienie wiedzy. Te zagadnienia pojawiają się, są powtarzane na poszczególnych etapach, poziomach szkolenia. Są też takie szkolenia przedsezonowe, które mają te umiejętności odświeżyć.

One są obowiązkowe?

Tak. Żeby móc brać udział w akcjach i móc dyżurować, to trzeba je przejść. Te egzaminy to bardzo często są akcje, które prowadzone są na koniec szkolenia i w których uczestnicy są obserwowani przez instruktorów prowadzących. Muszą się w ramach tych akcji symulowanych wykazać właściwą wiedzą i umiejętnościami.

A jeżeli ktoś się czuje w czymś słabiej?

Istnieje zdrowy rozsądek. Są osoby, które wiedzą, że jeżeli przechodziły 2 lata temu szkolenie z jakiegoś zakresu i czują się słabo w tym obszarze, to w takiej akcji to nie będzie osoba, która będzie rwała się do przodu, na czołówkę i pojedzie pierwsza. W zespole z reguły są osoby, które znają się i wiedzą, na co je stać. Jeżeli ktoś czuje się w czymś słaby, to po prostu poinformuje zespół i powie: „Słuchajcie, ja tutaj mogę zrobić to i to, nie czuję się pewnie, aby tam zjechać, aby wykonać tę czynność”.

Michał Wieczorek - ratownik medyczny, ratownik Beskidzkiej Grupy GOPR

Jak te braki można nadrobić?

Poza szkoleniami, o których wspominałem, wykorzystujemy niejednokrotnie czas na dyżurach, kiedy nie mamy tych akcji. Ja jestem medykiem, więc zdarza się, że koledzy, z o wiele dłuższym stażem czy nawet bardziej doświadczeni w innych dziedzinach, mówią: „Słuchaj, chodź, usiądziemy i przypomnisz nam, jak udziela się tej pomocy w takich sytuacjach, bo, wiesz, dawno tego nie robiliśmy, a ty to masz na co dzień”. I w drugą stronę: wykorzystujemy siebie wzajemnie: „To może zróbmy sobie takie małe ćwiczenie, bo zapomniałem, jak to się robi, pokażcie mi to”. Tutaj każdy realnie ocenia swoje możliwości. Szkolimy się częściej, niż jest to w jakiś tam prawny sposób określone czy wymagane.

Wiesz co, ja bym chciała jeszcze wrócić do tematu, kiedy mówiłeś o misjach i o tym, że w przeciągu 48 godzin zorganizowaliście wylot. Jak to zrobić, aby w czasie 48 godzin podjąć decyzję o wylocie, kupić bilety, wylecieć i dolecieć na miejsce?

To wygląda tak, że mamy swój wewnętrzny system alarmowania. Jest to struktura oparta na wolontariuszach, więc cały czas budujemy i rozwijamy zespół. Jest też tak, że fundacje działają w różnych strukturach międzynarodowych i jako organizacja mamy dostęp do takich systemów alarmowania w sytuacjach kryzysowych. Bardzo szybko otrzymujemy informacje, zanim jeszcze pojawią się one w mediach, na przykład. że miało miejsce trzęsienie ziemi. Jeżeli jest to zdarzenie, w którym potencjalnie moglibyśmy udzielić pomocy i w którym ta pomoc jest potrzebna, to właśnie poprzez ten wewnętrzny system alarmowania informujemy zespół ratunkowy.

Ile czasu macie na organizację?

Kiedy informacja alarmowa jest już rozesłana, to według ustalonego protokołu w ciągu 4 godzin dajemy odpowiedź, czy jeżeli w ciągu najbliższych 24 godzin będzie wyjazd, to czy jesteśmy w stanie się tego podjąć. Czyli mamy 4 godziny, aby zorganizować sobie życie rodzinne, osobiste oraz pracę i dyżury, a także, aby dać odpowiedź, czy jest się w stanie wyjechać na 2 tygodnie. Jeżeli jest taka możliwość, to te osoby zgłaszają się. Z reguły jest to kilka osób. Jeżeli informacja się potwierdza, że rzeczywiście są potrzeby, ranni i dany kraj zgłasza taką prośbę o pomoc, to wtedy powołany zostaje zespół. Czyli wtedy podawana jest informacja w drugą stronę, że powiedzmy za 12–20 godzin spotykamy się na lotnisku lub w centrali fundacji, skąd wyruszamy. Jako organizacja pozarządowa nie mamy dostępu do samolotów rządowych czy też środków transportu, więc korzystamy z przewoźników komercyjnych. Niejednokrotnie pozwala to sprawnie i szybko docierać na miejsce.

Jako organizacja pozarządowa w jaki sposób jesteście finansowani?

Pozyskujemy fundusze tak naprawdę od sponsorów.

Czyli macie osobę, która odpowiada za pozyskiwanie sponsorów?

Tak, są to pracownicy fundacji, którzy – poza pozyskiwaniem tych środków na takie regularne działania fundacji – także pozyskują je na dodatkowe działania. Zresztą my też jako ochotnicy staramy się w miarę możliwości włączać się w takie akcje promujące zespół i ich działania oraz w akcje, które pomagają te fundusze pozyskać.

W jaki sposób można wam pomóc? Można przekazać 1% podatku?

Tak, jak najbardziej. Można przekazać 1% na cel działania zespołu ratunkowego, co pozwala nam doposażać się w sprzęt, który jesteśmy w stanie zabierać za granicę. Część tego sprzętu z różnych względów musi tam zostać, nie wszystko możemy zabrać ze sobą z powrotem po takich akcjach. Taka pomoc stwarza pewną pulę, pewny zapas środków, które w sytuacjach kryzysowych pozwalają nam wyruszyć w te podróże, które są bardzo kosztowne.

Przeloty samolotami są już bardzo drogie, tym bardziej, że nie macie możliwości kupić biletów z wyprzedzeniem, bo tych sytuacji nie da się przewidzieć.

Tak, ale na pewno warto. Jak pokazują nasze akcje i doświadczenie, taki nieduży zespół 10-osobowy jest w stanie uratować nawet kilkaset osób, jeżeli dotrze odpowiednio szybko i będzie działał właściwie. Działamy, rozwijamy się i liczymy na to, że tak będzie dalej, a także liczymy na wsparcie.

Podasz pełną nazwę dla osób, które będą chciały wam pomóc?

Tak. To jest Fundacja Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej. Adres – www.pcpm.org.pl. Tam jest zakładka „Zespół Ratunkowy”. Są tam informacje łatwo dostępne, dotyczące właśnie 1%, datków, które można kierować.

A czy myśleliście o tym, żeby fundacja współpracowała z GOPR?

Trwają rozmowy na ten temat, żeby ratowników GOPR, którzy są wyspecjalizowani w działaniu w terenie górskim, w terenie trudnym, móc w przyszłości angażować w takie wyjazdy, tak jak w tej chwili do Nepalu, w Himalaje. Aż się prosi, aby to ratownicy górscy udzielali pomocy w takim obszarze. Co prawda góry nieco większe od naszych, ale zasady postępowania są takie same. W zespole ratunkowym są ratownicy górscy, ale nie wszyscy nimi są. Ludzie w tym zespole są szkoleni tak, aby nabyć pewne uniwersalne umiejętności pracy w trudnym terenie, czyli też częściowo takie kompetencje ratownika górskiego. Ale ratownik górski na poziomie dobrego wyszkolenia zawsze będzie przewyższał w tym obszarze kogoś, kto ratownikiem górskim po prostu nie jest.

A co będziesz robił w Kenii?

W Kenii prowadzimy taki projekt finansowany przez polską pomoc, który polega na tym, że szkolimy służby ratunkowe: straż pożarną i pogotowie ratunkowe z zakresu typowych technik pożarniczych, ratownictwa medycznego, ratownictwa wysokościowego czy też ratownictwa na wodach powodziowych i szybko płynących. Stąd usprawniamy, zwiększamy zdolność do reagowania w sytuacjach kryzysowych takich służb na miejscu poprzez wyposażenie ich w sprzęt ratunkowy i poprzez przeprowadzenie treningów na miejscu.

Czyli jedziecie od razu ze sprzętem dla nich?

Tak, jedziemy ze sprzętem, który zostaje dla nich. Tam prowadzimy treningi, trochę z nimi pracujemy. Niejednokrotnie pomagamy też usprawnić poziom zarządzania i organizacji tych służb.

Ile osób przeszkolicie? Z iloma osobami się spotkacie?

To będzie kilkadziesiąt, nawet do kilkuset osób. To zależy od projektu, ale w Sudanie Południowym przeszkoliliśmy prawie 200 osób. W tych projektach też udział bierze co najmniej kilkudziesięciu ratowników i strażaków z Kenii.

A czy widzisz zapotrzebowanie na wiedzę, na sprzęt, czy na jedno i drugie, i jeszcze kilka innych kwestii, jeżeli chodzi o Afrykę?

Oczywiście to zależy od kraju, ponieważ należy tutaj zróżnicować, że każdy kraj jest na innym etapie rozwoju. To trochę tak, jakby pod wspólny mianownik wziąć całą Europę. Nie da się. Ale na pewno potrzeby są spore, zarówno jeżeli chodzi o wyposażenie, jak i o samo szkolenia. Są kraje, gdzie jest większe zapotrzebowanie, a także kraje, gdzie to całkiem dobrze funkcjonuje. Nas, jako kraj, wiele dobrego spotkało, dostaliśmy wiele pomocy od innych, zarówno w obszarze ratownictwa, jak i w innych obszarach. Sądzę, że jesteśmy już na tym etapie, że mamy czym się dzielić i powinniśmy to robić.

A tam, gdzie jedziesz, to jakie macie główne cele i wyzwania?

To miejsce, gdzie zaczynamy niemal od zera, gdzie wyposażenie jest bardzo ubogie, a wiedza jest rzeczywiście mała. Są to strażacy, którzy często w zwykłych ubraniach, spodniach dresowych jeżdżą do pożarów. Nie są chronieni w żaden sposób, nie mają żadnych strojów ochronnych. Mają bardzo mało sprzętu, który ogranicza ich możliwości. Także zasoby wiedzy są ograniczone, więc potrzeby są duże.

Michał Wieczorek - ratownik medyczny, ratownik Beskidzkiej Grupy GOPR

A jak jest w innych krajach, w których byłeś? Zawsze to były kraje rozwijające się? Wspominałeś o Gruzji…

Tak, Gruzja jest krajem, który pięknie się rozwija. Od kilku lat prowadzimy szkolenia dla służb ratunkowych: dla pogotowia i straży pożarnej. Są takie miejsca, jak stolica Tbilisi, czy Batumi, gdzie pogotowia są całkiem nieźle wyposażone, niejednokrotnie funkcjonujące już na przyzwoitym poziomie, ale są też obszary, gdzie wyposażenie jest niekompletne, tego wyposażenia jest mało. Są duże różnice.

A w innych krajach?

Prowadziliśmy taki projekt w Sudanie Południowym. Jest to jeden z najuboższych krajów świata, który znów jest targany wojną domową. Pomoc rozwojowa została w tej chwili zatrzymana. W Sudanie braliśmy udział w tworzeniu pierwszej w historii tego kraju służby ratunkowej. Byli to partyzanci, którzy zostali na czas pokoju delegowani do bycia strażakami, ratownikami, więc kompletnie bez wyposażenia i pomysłu, jak to można robić. Gdy wyjeżdżaliśmy, mieliśmy obawy, że nie udało się im tego zaszczepić, ale coś na pewno zmieniło się na lepsze.

Jakie jest ich nastawienie, gdy przyjeżdżacie? Chcą was wykorzystać, ale w pozytywnym znaczeniu tego słowa, w sensie, że chcą od was wziąć wszystko, co możecie im dać w danym momencie?

Zgadza się, ale na swój taki uroczy sposób. Oni – myślę o Afrykańczykach – bardzo często mają taki charakter jak w Europie Południowej, czyli nie spieszą się tak bardzo jak my. Jest tam o wiele cieplej, trudniej się żyje, więc żyje się wolniej, pracuje się mniej, z o wiele większym dystansem podchodzi się do wszystkiego. My wydajemy się na ich tle bardzo zestresowani tym wszystkim i poczuciem obowiązku, że trzeba coś zrobić. Jak to się mawia w Afryce, że my mamy zegarki w Europie, a oni mają czas. Nasze podejścia rzeczywiście się zderzają, ale także uczymy się od siebie wzajemnie, jeżeli chodzi o pewną kulturę pracy. Obszar prowadzenia akcji ratunkowych wymaga dużej dyscypliny, gdzie czasem ludzkie życie waży się ciągu minut. Spotykamy się z dużą otwartością, dużym zaangażowaniem. Aktywność jest ogromna efekty duże. Widać w oczach, jak te umiejętności, kompetencje wzrastają.

A jak jest z tym ważeniem się ludzkiego życia?

Nie każde wezwanie takie jest, ale rzeczywiście one się zdarzają. Czasami stan poszkodowanego nie jest ciężki, nie jest tak wymagający, ale niejednokrotnie zdarza się, że faktycznie walczymy o życie i to z różnym efektem. Niektórzy mawiają w ratownictwie, że nie każdy jest do uratowania, ale każdy powinien umrzeć zaopatrzony w 100 proc., czyli na etapie ratowania nie zawsze możemy oszacować, jakie są szanse na przeżycie, więc rozwijamy pełne działania ratunkowe. Staramy się robić wszystko dla każdego. Czasem efekt jest pozytywny, a czasami musimy pogodzić się z tym, że tego poszkodowanego nie da się uratować, mimo że zaoferowaliśmy mu wszystko, co jest w naszej mocy.

A masz w pamięci jakąś taką akcję, która była wyjątkowo trudna i która zakończyła się sukcesem?

Wiele rzeczy – jako ratownicy – wypieramy ze swojej pamięci, bo nie można żyć wszystkimi przypadkami. Z reguły pamiętam te sytuacje, w których można było coś zrobić lepiej, bo pozwala to nie popełniać tych samych błędów w przyszłości. Wielu akcji, które powiodły się świetnie, nie jestem w stanie sobie przypomnieć, bo powiodły się świetnie i zamknęliśmy to. W tych sytuacjach, w których zrobiliśmy wszystko, co się dało, ale ktoś i tak nie przeżył, staram się też gdzieś tam zamknąć i odganiam je po prostu od siebie. A sytuacje, w których wiem, że można było coś lepiej zrobić, te zachowuję w pamięci.

Michał Wieczorek – ratownik medyczny, ratownik Beskidzkiej Grupy GOPR, wykładowca, przyszły doktor nauk medycznych, ojciec, społecznik, podróżnik i tak mogłabym wymieniać, ale … przede wszystkim wspaniały człowiek, który o tym, co robi, opowiada w taki sposób, że podziwia się i nie chce kończyć słuchać.

P.s.

Dziękujemy bardzo Michałowi za udostępnienie zdjęć z prywatnego archiwum :)

Zapisz