Człowiek, któremu, jak zacznie mówić, bardzo trudno przerwać, bo opowiada wspaniałe historie. Nic nie robi na nim takiego wrażenia, jak akcje, w których uczestniczą dzieci. Wzruszył mnie strasznie, gdy pokazał laurkę od małego chłopca, któremu uratował życie.Jak długo pracujesz tutaj, w Giżycku?
Hm… trudne pytanie, muszę wysilić pamięć… Z ratownictwem jestem związany od 14 roku życia.

Czyli?
.. 15 lat. Tak, już 15. Zacząłem przychodzić, jako nastolatek, stałem wtedy trochę z boku, nosiłem koła, klarowałem rzutki, byłem z tymi chłopakami na dyżurze, żeby nie siedzieć w domu. A potem, jak już miałem 17 lat, to zrobiłem kurs młodszego ratownika, po odbyciu praktyk i stażu zrobiłem kurs ratownika wodnego i, w międzyczasie, patent stermotorzysty. Kiedy pojawiły się karetki wodne zostałem sternikiem jednej z nich. Miałem 18 lat.

Jak wtedy traktowałeś ratownictwo?
To był dla mnie wolontariat, zajęcie wakacyjne. Rodzice prowadzili port i ja pracowałem jako bosman. Myłem łódki, czyściłem, sprzątałem, a w międzyczasie miałem dyżury ratownicze. To była pasja i przygoda na wakacje. Nie myślałem wtedy poważnie – była łódka, była akcja i komuś można było pomóc.

Jakie studia skończyłeś?
Ratownictwo medyczne. Studiowałem w Warszawie. Później zacząłem bezpieczeństwo wewnętrzne, ale już zaocznie. Wtedy tu, w MOPR, pojawił się etat, więc złożyłem podanie o przyjęcie do pracy, i tak od 2010 roku pracuję tu na etacie jako ratownik zawodowy.

A to bezpieczeństwo wewnętrzne udało ci się skończyć mimo dyżurów weekendowych?
Owszem. Ustawiałem tak dyżury, żeby mieć wolne weekendy i jeździć na studia.

Dlaczego ratownictwo?
Bo to wielkie wyzwanie. Wyzwanie dla ludzi pozytywnie zakręconych.  W ratownictwie nie ma ludzi zdrowych, są tylko źle zdiagnozowani (śmiech). Bo komu by się chciało o 2 w nocy, w deszczu i przy 4 stopniach w skali Beauforta zrywać z ciepłego łózka i pędzić komuś na pomoc? A poza tym uwielbiam wodę.

Ale jak kochasz wodę, to przecież mógłbyś sobie pływać, opalać się na brzegu. A ty jednak ratujesz ludzi?
To już jest we mnie tak zakorzenione, że nie dałbym rady się opalać i leżeć sobie spokojnie, wiedząc że ktoś obok może potrzebować pomocy. To już takie zboczenie zawodowe.

Czyli jednak nie tylko sama woda cię pociąga?
Nie, no nie. Najważniejsze jest, że coś się dzieje, jest adrenalina i nasze działania. Gdzieś płyniemy, nie wiemy, co nas spotka, jakiej pomocy będziemy musieli udzielić, co zastaniemy na miejscu. Ktoś tam, gdzieś potrzebuje pomocy i liczy, że ta pomoc nadejdzie, a my staramy się zrobić wszystko, żeby nadeszła jak najszybciej.

Czy to ratowanie życia ludzkiego to dla ciebie motywacja, wyzwanie, stres?
Zależy od akcji. Każda akcja jest inna i to jest ciekawe, nie zrobimy niczego schematami. Oczywiście, możemy nauczyć się na przykład przeprowadzenia resuscytacji, ale samo ratownictwo to już zdecydowanie więcej. To jak w straży pożarnej – każdy pożar jest inny. I u nas tak samo – każda akcja jest inna. Jest coś nowego, jest bakcyl, który napędza do działania. Jest adrenalina, stres i odpowiedzialność – i to są czynniki motywujące.

Mazurskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe

Co cię najbardziej motywuje do działania?
Będąc ratownikiem, nie oczekuje poklasku, ale dla mnie największa satysfakcja jest wtedy, kiedy osoba, której pomogłem, przyjdzie i powie “dziękuje” – takie po prostu dziękuje. Dla mnie to jest coś wspaniałego, wypłaty mogę potem nie dostać…

Pamiętasz takie akcje, po których wdzięczność ludzi była wielka?
Jakoś tak chyba ze trzy lata temu mieliśmy poszukiwania na jeziorze Dargin. Wypłynęliśmy, bo było zgłoszenie, że widzieli ludzi, gdzieś tam, w wodzie. Pogoda była bardzo zła, padał deszcz, wysoka fala, nic nie było widać. Nagle coś mi mignęło między falami. Zawróciliśmy i zobaczyliśmy cztery głowy. Rodzice trzymali się jakoś tak za ręce, a między nimi było dwoje dzieci. Nie mieli na sobie kamizelek ratunkowych. Matka trzymała, odbijacz, który pomagał im się unosić na wodzie, a ojciec – kawałek jakiegoś styropianu. Dopłynęliśmy do nich, wyciągnęliśmy najpierw dzieci i wtedy ten mały chłopiec tak mi się rzucił na szyję i nie chciał puścić. Tak mnie wówczas za serce chwyciło. Dla takich chwil warto żyć i wykonywać taką pracę.

Niezwykłe. W takiej sytuacji chyba człowiek czuje, że jest na właściwym miejscu…
A tu jest rysunek od niego, który przedstawia jego rodzinę i nas. Są tu podziękowania za uratowanie życia. Gdy przyszedł do mnie z tym rysunkiem…, to aż zabrakło mi słów, serce zabiło szybciej… Dlatego jestem tym, kim jestem. Jestem ratownikiem…

Laurka dla Tomka

Zdarzyło się, że ludzie dziękowali ci w innej formie?
Tak, zdarza się. Mieliśmy panią, która zatruła się grzybami. Musiała jak najszybciej trafić do szpitala. Jej stan był poważny. Z karetki wodnej przekazaliśmy ją do śmigłowca, który poleciał od razu na toksykologię, a ta najbliższa jest w Olsztynie. Minął miesiąc i dostaliśmy od pani wiadomość, że dziękuje za to, że jesteśmy i przeprasza za kłopot. Cieszyliśmy się, że wszystko dobrze się skończyło, a takie podziękowania są oczywiście miłe.

Jakie są najczęstsze reakcje ludzi, gdy przypływacie im pomóc?
Generalnie różne. Większość ma postawę, że im się to należy, bo płacą podatki, a my “wreszcie” dotarliśmy. Inni mają duże poczucie humoru i chyba za duży dystans, śmiejąc się: “Ale się dobrze wywaliliśmy, nie?” Jeszcze inni nie reagują w ogóle. Pomagamy im, odstawiamy na brzeg i tyle. Tylko jednostki potrafią dziękować i choć tego nie oczekujemy, to jednak fajne jest to uczucie, gdy człowiek docenia twoją pracę.

Czy dla pracy w MOPR musiałeś z czegoś zrezygnować?
Cóż. Trochę z życia prywatnego, uczuciowego… Niejeden związek się rozpadł. Umówił się kolega i mieli pójść powiedzmy na pizzę. Nagle telefon, akcja, wywróciła się łódka. I on mówi – wiesz kochanie, koledzy wzywają. A tu rocznica, świece się palą… Tak się kilka związków rozpadło. Jak ktoś nie czuje tego bakcyla, to może być trudno. Z drugiej jednak strony, w pewnym momencie złapałem się na tym, że zaczynam, wpadać w taki trochę pracoholizm, nie to, że uciekam od życia prywatnego, ale praca tak zajmowała mój czas, że stwierdziłem, że trzeba się od niej trochę odciąć. Jak jest dzień wolny od pracy, to jest dzień wolny i mnie po prostu nie ma. No chyba, że coś bardzo poważnego się dzieje. Inaczej mnie nie ma – to jest świętość.

MOPR

I jak taka świętość działa?
Na mnie, na moje samopoczucie, zdecydowanie lepiej. Mam trzy dni wolnego, ale oczywiście drugiego dnia przyjadę na kawę, żeby zobaczyć, co tam słychać. To takie przyzwyczajenie. To ludzie tworzą organizację, my się tu znamy bardzo długo. Niektórzy ratownicy są od samego początku, jak jeszcze było Mazurskie WOPR. Zawsze możemy na siebie liczyć. Możemy się pokłócić, obrazić się czy coś, ale wiemy że jak płyniemy na akcje, to możemy na siebie liczyć w każdej sytuacji. Jeśli będę potrzebował pomocy w wodzie, to kolega wskoczy mi pomóc. Z drugiej strony, jak ktoś kupił mieszkanie czy wybudował dom i chce, żeby pomóc mu wnieść meble na czwarte piętro, jakby nie mógł kupić na parterze (śmiech), to też idziemy. To taka trochę druga rodzina. Organizacje tworzą ludzie. Choćby sprzęt był najlepszy, ale zespół nie byłby zgrany, to na niewiele się to zda. W ratownictwie nie ma indywidualistów. Turboratownictwa się nie uprawia.

Hmm. A co to jest turboratownictwo?
Turbo ratownik to taki ratownik, który zbawia świat za dotknięciem ręki. Ma najlepsze gadżety i  sprzęt. Kamizelkę (ale nie ratunkową) i ma w niej wszystko. Zawsze ma na wszystko odpowiedź. Tacy ludzie w ratownictwie często naprawiają jakieś swoje kompleksy. Nikt z nimi nie chce pracować, bo są męczący i niebezpieczni. To jest taki etap w życiu tych ludzi, że zjadł już wszystkie rozumy w ratownictwie, przypływa na akcję i popełnia błąd. Błąd może spowodować koniec jego kariery, wyrzucenie z pracy albo najgorsze – śmierć osoby ratowanej.

Ale każdy przecież ma prawo popełnić błąd.
Jasne, ale nie możemy niczego bagatelizować. Przyjeżdża turbo ratownik do 25-letniej kobiety, która ma promieniujące bóle brzucha, to myśli, że to miesiączka albo niestrawność. A to mógłby być stan przedzawałowy. Mieliśmy kiedyś chłopaka 22-letniego, który dostał zawału, miał podobne objawy i po dokładniejszym zbadaniu okazało się, że jego stan jest ciężki. Nie możemy popełniać błędu z powodu turboratownictwa czy wypalenia zawodowego, bo tu chodzi o ludzkie życie. To taki przytyk do młodych ratowników, którzy przychodzą i zaczynają swoją „przygodę” z ratownictwem. Dużym szacunkiem darzę ludzi, którzy mówią “nie wiem” albo “boję się”. To przecież normalne, że się nie wie wszystkiego i czasem człowiek się boi.

Też tak działasz?
Jasne. Jak czegoś nie wiem, nie umiem czy zapomnę, to idę do kogoś i proszę, żeby mi wytłumaczył czy przypomniał. Człowiek uczy się przez całe życie. Nie jest ujmą, jak zapytam kolegi, zadzwonię do serwisu czy sprawdzę w książce.

Dla kogo jest zawód ratownika?
Chyba dla ludzi nienormalnych (śmiech). Tak, jak mówiłem wcześniej – dla ludzi pozytywnie zakręconych, ale trzeba też pamiętać o jednym. – Nie można się uważać za Boga, ratownictwo trzeba poczuć. Byli tacy ratownicy, którzy płynęli na akcję i nie dawali rady psychicznie. Wracali i mówili: “To nie moja bajka, ja się denerwuję o życie człowieka, o moje, bałem się zanurkować, fala była za wysoka, sorry, chłopaki, ja rezygnuje”. Jeżeli ktoś tak potrafi powiedzieć, to „szacun” dla niego, bo na siłę mogłoby się to źle skończyć. Nie mówię, że my się nie boimy. Tylko głupcy się nie boją, ale strach nie może być paraliżujący

Pamiętasz takie słowa wypowiedziane przez kogoś?
Pamiętam taką sytuację. Nasz kolega ratownik, podczas „białego szkwału” w 2007 roku, był z  trzema ratownikami na kutrze ratowniczym. W jednym momencie na łodzi było 8 osób, dwie reanimacje poszkodowanych.  Kolega się zablokował. Wysoka fala, silny wiatr, zero widoczności, ludzie potrzebujący pomocy i te reanimacje… Gdy przypłynęliśmy karetką wodną do pomocy, nie było z nim kontaktu. Przeskoczył do kabiny karetki, milczał, patrzył w jeden punkt, był załamany.

I co się z nim stało?
Po całej akcji przebrał się i poszedł do domu. Przyszedł po tygodniu i coś się w nim odblokowało. Powiedział, że się bał, że był przerażony, ale chce spróbować jeszcze raz. Jest ratownikiem do dziś. W tej robocie człowiek musi być otwarty i potrafić się poświęcić dla drugiego człowieka. Wiadomo, że w każdej głowie jest bezpiecznik, że jak idziemy pod wodę, to nie wiadomo, co tam będzie, ale takie myślenie nie może być blokujące.

Czujesz strach w takiej sytuacji?
Jeżeli przestalibyśmy się bać, to nie zwracalibyśmy już uwagi na życie innych. Ale, z drugiej strony, też nie można popadać ze skrajności w skrajność. Uratowaliśmy kogoś, przekazaliśmy go karetce, zrobiłem swoją robotę – wyciągnąłem z wody i dowiozłem do karetki. Koniec mojej roli. Nie wnikam, nie pytam, jak dalej życie i zdrowie tej osoby. Gdybym miał się przejmować każdym przypadkiem, to bym ześwirował.

Czy są akcje, które robią na tobie wrażenie?
Dla mnie najgorsze są zdarzenia z dziećmi. Nie lubię do takich zdarzeń pływać. Są stresujące, bo to mały człowiek, który nie wie co się z nim dzieje i jest bogu ducha winien. Kiedyś umarło mi dziecko w karetce. To było duże przeżycie, które odcisnęło piętno w mojej głowie.

Które akcje najbardziej pamiętasz?
Największym zdarzeniem, wiadomo, był biały szkwał z. 2007 roku. Choć trwał tylko 90 sekund (sam wiatr), ale konsekwencje były ogromne. Jak pomogliśmy wszystkim, którym mogliśmy pomóc, i przypłynęliśmy do brzegu, to 15 facetów stało na pomoście i po prostu ryczało. Człowiek nie myślał w czasie akcji, że jest niebezpiecznie, że deszcz pada w poziomie, że jest gradobicie, że fala ma 2 metry. O tym się nie myśli w trakcie, dopiero potem przychodzi czas na refleksje.

Chciałam zapytać cię o specyfikę działań zimą i latem. Czy zimą jest mniej pracy?
Tak, wylegujemy się, nic nie robimy, śpimy, książki czytamy (śmiech). Takie niektórzy mają zdanie o nas. A tak na poważnie, to to jest ten okres, kiedy przygotowujemy się do sezonu. 15 łodzi trzeba serwisować, sprawdzić, podszlifować, polaminować, naprawić silniki, wymienić oleje itp. To są głupie rzeczy, mogłoby się wydawać, ale ważne, bo jak przychodzą roztopy, to łódki muszą być gotowe do służby. Nie ma wtedy czasu na serwis.

Co jeszcze robicie zimą?
Kiedy lód pojawia się na jeziorach, do służby wchodzą poduszkowce. Edukujemy także dzieci i młodzież w szkołach i przedszkolach o bezpieczeństwie na lodzie. Wykonujemy odwierty, aby móc podać do lokalnej wiadomości, jakie warunki panują na akwenach. Patrolujemy zamarznięte jeziora, żeby wędkarze i inni turyści, aktywnie wypoczywający na lodzie, wiedzieli, że jesteśmy nawet zimą. Żeby mogli czuć się bezpiecznie. Lód jest wredny i nieprzewidywalny. Pomagamy ludziom, ale też zwierzętom. Była akcja z udziałem sarny, która weszła na lód i rozjechały jej się nogi, nie mogła wstać. Były orły, które  przymarzły do lodu, czy pies, który wpadł do przerębla. To też są akcje dla nas.

Czyli nawet zimą nie jest u was spokojnie?
Zima to jest też okres, że możemy popracować nad jakimiś szkoleniami, to jest czas przygotowawczy. Zycie na dyżurach się dzieje, choć jest oczywiście mniej pracy, ale trzeba być w pogotowiu. Różne sytuacje mogą się wydarzyć.

Jakie na przykład?
Siedzimy sobie na dyżurze dzień przed Sylwestrem. Nastała noc, wszyscy w dobrych nastrojach myślą o Nowym Roku. Nagle dzwoni telefon. Pan jest na jeziorze Niegocin i chce popełnić samobójstwo. Mówi, że nie chce mu się żyć, nie znalazł nigdzie przerębla, żeby się utopić, ale chce ze sobą skończyć.

Trudna sprawa. Powiedział chociaż, gdzie jest?
Nie wiedział, gdzie jest, podkreślał tylko, że chce ze sobą skończyć, w pewnym momencie przeprosił, że dzwoni i się rozłączył. Przed tym udało mi się jeszcze zapytać o to, co widzi. A on na to: “wigwam widziałem na jeziorze”.

Wigwam?
Tak, i rozłączył się. Ale ja zacząłem zbierać myśli i przypomniało mi się, że wędkarze coś w stylu wigwamu budują na wysokości Krzyża Brunona. Tam ryby dobrze biorą, ale wiatr jest zimny, więc budują sobie zasłony z gałęzi i desek. Szybko więc wskoczyliśmy do poduszkowca i w stronę wigwamu. W odległości  20 metrów od budowli z desek i gałęzi leżał poszkodowany – wychłodzony, pod wpływem alkoholu, z odmrożonymi palcami. Ale znaleźliśmy go i udało mu się pomóc.

Ale więcej akcji jest w sezonie letnim?
Zdecydowanie więcej, ponieważ w szczycie sezonu na Szlaku Wielkich Jezior Mazurskich przebywa około 45 tysięcy ludzi. Ale wyobraźnia zawsze powinnam działać z wyprzedzeniem. Pamiętam, jak którejś zimy pan pojechał passatem zrobić zdjęcia zamarzniętych Śniardw i nie wrócił. To znaczy, kierowca wrócił, ale passat został. Wracał inną drogą i wtedy zarwał się lód.

Jechał samochodem po lodzie???
Dokładnie tak. Zimą jest to niestety częsta praktyka. Lód się zarwał, passat „zanurkował” przodem w wodę i zawisł na progu. Momentalnie odcięło elektrykę. Drzwi zablokowane, przednie szyby elektryczne nie działały, ale na szczęście, z tyłu miał szyby na korbkę. Przeszedł na tył, odkręcił szybę i wyszedł. Kiedy szedł do brzegu, passat wpadł cały pod lód.

Miał szczęście…
Faktycznie, miał szczęście. Kiedy przychodzi okres wiosenny i zaczyna robić się ciepło, to pierwsi wypływają wędkarze. Rano często jest mgła, widoczność na 5 metrów, więc czasem dzwonią, że nie potrafią wrócić. Wtedy też wypływamy, aby im pomóc.

Tomasz Kurowicki, ratownik MOPR (Mazurskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe), pasjonat z wielką energią do życia, który mówi w taki sposób, że nie można przestać go słuchać. Nie wyobraża sobie, żeby wykonywać inną pracę, niż ta. Chciałby nie musieć ratować dzieci, bo przecież nigdy nie powinna im się dziać krzywda. Zna Mazury, jak własną kieszeń, i umie nawet odnaleźć poszukiwanego, który widzi wigwam.

Zapisz