Z czym kojarzy się ci się słowo „safari”? – Ja od razu widzę w myślach dzikie zwierzęta, najczęściej w Afryce, które można oglądać z bliska – lwa, który siada na masce, żyrafy, które ocierają się o samochód. Do tego auto z pancernymi szybami, żeby w razie ataku dzikich zwierząt nic nie stało.
Na Sri Lance sprawa wygląda trochę inaczej. Na początku w ogóle nie spodziewasz się safari. Potem z ciekawością dowiadujesz się, że coś takiego jest prowadzone. Jesteś zdziwiony, ale zaczynasz się zastanawiać. Czytasz o tym i po pewnym czasie już wiesz, że może to być chwyt marketingowy, ale nie masz pewności, więc ryzykujesz. I my zaryzykowaliśmy.
Kuba na Sri Lance miał oko do takich zorganizowanych wypraw. To on odszukał wieloryby. Znalazł też dzikie safari, a tak naprawdę… park narodowy. „Safari” znaczy „szukaj”, a to słowo idealnie pasuje do naszej sytuacji, w której znaleźliśmy się w tym parku. Szukaliśmy, non stop czegoś szukaliśmy. Najczęściej ptaków. Ale po kolei.
To nie była łatwa noc. Lało praktycznie 20 ostatnich godzin, mocno, bez przerwy. Żeby wyjechać na safari i zobaczyć zwierzęta przy wodopoju, musimy wstać o 4.30. Jakimś cudem się udaje, ale ciągle pada. Dlatego z nadzieją pytamy naszego właściciela, czy na pewno ta wyprawa musi się odbyć tego dnia, czy nie możemy wszystkiego przełożyć na przykład na jutro, bo pogoda jest tragiczna. Ale niestety, zapłaciliśmy i kazali nam jechać. Pijemy szybką kawę i herbatę. Dostajemy śniadanie w pojemnikach, zakładamy kurtki przeciwdeszczowe i w drogę. Po ciemku ładujemy się na naszego dżipa, a za nami para Niemców w wieku ok. 25 lat. Jedziemy do innego pensjonatu, a tam dołącza do nas jeszcze para Francuzów po 40. Samochód jest już pełen, jedziemy.
Już na samym początku zastanawiam się, że coś chyba jest nie tak. Jako możemy mieć jakieś emocje na tym safari, jeżeli samochód nie jest w ogóle przygotowany do spotkania z dzikimi zwierzętami? Mamy odkryte boki, właściwie bez żadnych zabezpieczeń. Cóż…
Jedziemy już godzinę, jest zimno, wieje i pada. Nie możemy przysnąć, bo nie ma żadnych zabezpieczeń w tym samochodzie. Wyprzedza nas w międzyczasie kilka dżipów, które pędzą – jak my – w jedno miejsce. Dojeżdżamy w końcu o świcie i wjeżdżamy na teren Parku Narodowego w miejscowości Yale. Okazuje się, że zwierzęta, które miały się poić o wschodzie słońca, już gdzieś powędrowały, więc niestety ich nie zobaczymy.
Jedziemy zatem dalej, deszcz pada, błoto chlusta spod kół. Wszędzie rozjechana ziemia. Grzęźniemy często i regularnie – przynajmniej na chwilę. Nie widzimy nic. Nie ma tu żadnych zwierząt. W końcu widzimy stado saren i kolejne mniejsze stadko. Do tego kilka kolorowych ptaszków, kun i jedną łasicę. Świetne safari – myślimy, ale takie zwierzęta mamy w Polsce, po co je oglądamy? Niemcy i Francuzi są z nami zgodni. Po godzinach rozgoryczenia i zawodu przyszedł czas na żarty z niby orientalnego pochodzenia kolejnej sarny, czy małego ptaszka.
I nagle stała się rzecz niesłychana. – Zobaczyliśmy bawoły kąpiące się w rzece i to (już bez ironii) było coś, wreszcie. Po tym zdarzeniu minęły jakieś cztery godziny, zanim zobaczyliśmy z daleka krokodyla i dwa słonie. I to w sumie tyle. Wszyscy czekali na leoparda, który jest najbardziej reklamowanym mieszkańcem parku. Nie pokazał się jednak z powodu tragicznej pogody.
W połowie wyprawy uświadomiliśmy sobie, że ma trwać sześć i pół godziny. To była katastrofa i dawno tak się nie wynudziliśmy. Nie mielibyśmy nic przeciwko takiej rozrywce, która trwałaby maksymalnie dwie godziny i byłaby tańsza o połowę. Moglibyśmy wtedy nawet oglądać ptaszki. Sama otoczka, wypożyczenie dżipa i wyprawa w ciemności miały klimat, ale reszta już nie…
3 komentarze