To jeden z dłuższych listów Witkacego, ale też jeden z ważniejszych, jeśli chodzi o rozszyfrowywanie trasy podróży Witkiewicza po Australii. Staś jest w Adelajdzie, już wie o wybuchu I wojny światowej i pisze list do Rodziców. Dość retrospektywnie patrzy na wydarzenia, które doprowadziły go w to miejsce, poczynając od samobójstwa narzeczonej, ale też kilku lat wcześniejszych. Co więcej, dokładnie opisuje swoją obsesje związaną z pewną godziną i cyframi.

Botanic Hotel, Adelaide (Australia), 10 VIII 1914

Może to wydać się głupim, że przygnieciony strasznym osobistym nieszczęściem i strasznymi wiadomościami o woj­nie i swoją przymusową bezczynnością zajmuję się rzeczami małej wagi, przesądami. Jest jednak w moim życiu przezna­czenie związane w tak dziwny sposób z godziną dwadzieścia minut przed dziesiątą, że nie mogę się wstrzymać, ażeby nie opisać faktów z tą godziną związanych. Pierwsze wrażenie związane z tą godzi­ną.

Miałem koło dziesięciu lat. Kładłem się spać. Matka gra­ła na fortepianie. Oddzielały mnie od Niej dwa pokoje ciem­ne. Paliła się świeca. Bałem się czegoś, sam nie wiem czego. Była wtedy ta godzina. Przynajmniej jest to ostatnie wspo­mnienie, które się z pojęciem tej godziny wiąże. Zwracam uwagę, że kiedy byłem dzieckiem, zajmowała mnie specjalnie Australia. Dowodem tego jest mapa Australii z małego atla­su, który dostałem od pani Dembowskiej, cała pokreślona. Miasto Adelaide jest oznaczone specjalnie, z długością i szerokością geograficzną. Drugim ideałem dzieciństwa z okresu chemicznego był cyjanek potasu. Marzyłem o tym, aby mieć go w mojej kolekcji chemikaliów.

Kiedy zobaczyłem tę godzinę na zegarze idącym (choćby źle, na przykład o piątej lub dwunastej w nocy), zawsze w ciągu dni trzech-czterech spotkało mnie coś nieprzyjemnego. Pierwszy raz zobaczyłem zegar na tej godzinie stoją­cy na Litwie w Sylgudyszkach. Wyjeżdżając na spacer zapomniałem zegarka. Wieczorem, kiedy wróciłem do mego po­koju, zastałem zegarek mój stojący na tej godzinie. Nazajutrz byłem już chory na tyfus, dość niebezpiecznie (jedyna ciężka chroba, którą miałem od siódmego roku życia).
Drugi raz było to w Rzymie, miałem spotkać się we Florencji z Panną T. Chciałem rozmówić się definitywnie z Nią co do mojego stosunku do Niej w przyszłości. Kochałem się w Niej już od siedemnastego roku życia. Położyłem się spać wcześnie kolo dziewiątej. Karol Szyma­nowski, z którym podróżowałem i który wiedział o tym mo­im przesądzie, zobaczywszy, że zegarek mój stanął, n a s t a ­ wił go na tę godzinę. Rano nie budziłem go i wyje­chałem z rym przekonaniem, że coś złego się stanie. W trzy dni miałem we Florencji w Museum Borgello rozmowę z panną T, w której się okazało, że z przyszłości naszej nic być nie może. Mimo późniejszej korespondencji stosunek li­stowny skończył się w rok niecały potem. We Florencji pierwszy raz miałem myśli samobójcze.

W roku 1909 nastawiłem w grudniu (lub końcu listopa­da) zegar u pp. Smialowskich, zegar starożytny, który nigdy nie chodził, na tę godzinę, chcąc przezwyciężyć ten przesąd. < Przed styczniem>* Przed marcem poznałem u panny M. B. śp. Jadwigę Janczewską, w marcu poznałem panią Irenę Solską. Kiedy stosunek się zawiązał z tą ostatnią, miałem w końcu czerwca jechać do Zakopanego. Ona już tam była. Mieszkałem w Krakowie na ulicy Grodzkiej. (Czas wydarzeń był następujący. Jeśli zegar szedł i widziałem tę godzinę, drobna przykrość miała się zdarzyć w przeciągu trzech dni od zobaczenia. Jeśli zegar stal, czas był trzy miesiące. Dlaczego taki właśnie termin i kiedy ten rytuał powstał, nie mogę so­bie przypomnieć, jak i samego początku tego przesądu.) Za­ wsze idąc do Rynku, szedłem po stronie lewej. Na dzień przed wyjazdem wychodząc z domu zobaczyłem przed bramą wóz z węglami. Musiałem go obejść. Tym rozpędem przesze­dłem na drugą stronę i po raz pierwszy zobaczyłem, że jest tam zegarmistrz. Ogromny zegar ścienny stał na tej godzinie. (Wskazówka minutowa nie powinna była być poza ósemką VIII lub 8. Niekoniecznie na samym punkcie.)

W przeciągu miesiąca miałem przeżycia w związku z p[anią] S[olską], które zasadniczo wpłynęły na całe moje późniejsze życie. Chciałem z Nią zerwać, ale nie miałem siły, i stosunek ten (wskutek którego miałem później opinię najfatalniejszą) wlókł się przez czas długi. (Zawsze mówiłem, że życie moje widzę do trzydziestego roku życia. Trzydziesty tok niewyraźnie, a cyfry takie jak 31, 32, 35 lub 40 nic mi nie mówią jako cyfry oznaczające moje lata. 17 była moją cyfrą fatalną, też nie wiem czemu.) Kiedy miałem jechać do Londynu z Bretanii 1911 roku, mój zegarek stanął na dwadzieścia do dziesiątej. Wieczorem stał na dwadzieścia pięć, musiałem go trącić i zapomniałem nakręcić – rano stal na tej godzinie. Widocznie przeszedł te pięć minut wskutek potrącenia. W Cambridge z autobusu widziałem na wystawie duży ścienny zegar stojący na tej godzinie. A u dentysty, przeglą­dając gazetę, zobaczyłem ogłoszenie zegarmistrza z zegarem z tą godziną. W dwa miesiące zaczęło się zrywanie stosunku z p[anią] S[olską], które kosztowało mnie wiele siły, i cały ten okres życia był niezmiernie przykry.

W domu Ślimaka mieszkaliśmy lat siedemnaście. Po siedemnastu latach przenieśliśmy się na Bystre do willi „Nosal”. (Na Bystrem mieszkałem pierwszy raz w Zakopa­nem, kiedy miałem dwa lata.) Wisiał tam obraz z zegarem w środku. Miałem zwyczaj oglądania zawsze zegarów w no­wym miejscu. Z zadowoleniem skonstatowałem, że zegar ten stoi na dwadzieścia min[ut] przed jedenastą. W dwa miesiące, kiedy już zupełnie byliśmy w tym domu zagospo­darowani i kiedy śp. J. Janczewska już od dawna tam mie­szkała, zobaczyłem, że zegar ów nie stał na dwadzieścia przed jedenastą, tylko dwadzieścia min[ut] przed dziesiątą. Było to rano. Opowiadałem Jej właśnie o tym przesądzie i mówiłem o tym zegarze. Podszedłem do zegara i zobaczy­łem (prawie z przerażeniem), że wskazówka godzinowa by­ła lekko zagięta i zegar ten faktycznie stał na dwadzieścia przed dziesiątą. Jakby się zaczaił i wskazywał inną godzinę przez dwa miesiące, abyśmy tego domu nie opuścili. Wtedy to pomyślałem sobie, że w tym domu musi mnie spotkać ja­kieś straszne nieszczęście. Bo fakt ten, żeby po siedemnastu latach mieszkania u Ślimaka przenieść się do domu innego i tam zastać zegar stojący na tej godzinie, jest chyba dość dziwny.

17 stycznia w piątek (piątek jest mój zły dzień) oświad­czyłem się śp. J[adwidze] Janczewskiej. Nie chciałem, aby w czerwcu wyjeżdżała do Leszcz. Kula zegarowa, którą Matka dostała od panny T., stanęła na dwadzieścia do dziesiątej w kwietniu. Z wyjazdem tym skończyły się najlepsze dni mego życia. Stosunek ten psuł się coraz bardziej (wszystko była moja straszna wina. Niedocenianie i siebie, i Jej, za co mnie tak straszliwa kara spotkała). W styczniu czy lutym 1914 roku nastawiłem dla żartu zegar w sanatorium na tę godzinę. By­ło to w czasie koncertu Rubinsteina. Dnia 21 lutego stała się ta rzecz okropna. 24 II zacząłem trzydziesty rok mojego zmarnowanego beznadziejnie życia. W piątek dwudziestego było między nami nieporozumienie, które było powodem tej strasznej katastrofy.

Kiedy otrzymałem list od B. Malinowskiego decydujący o całej podróży, było to rano u T. Langiera. Budzik jego stał na tej godzinie.
W Londynie u Ganiego, kiedy kupowałem pierwszy raz tropikalne przybory, widziałem duży zegar ścienny, stojący na tej godzinie. Dalej, też w Londynie, w parę dni potem, odda­jąc zegarek do naprawy, widziałem budzik stojący na tej go­dzinie. Któregoś wieczoru zamiast na Grays Inn Road wysia­dłem na Southampton Row i idąc przez Theobald Road zo­baczyłem budzik na wystawie stojący na tej godzinie. Wy­chodząc od dentysty w West-Hampstead miałem jechać na Kings Cross. Nie wiadomo czemu wziąłem bilet na Baker street. Idąc potem przez Regent Street zobaczyłem mały zegarek stojący na tej godzinie.

Mimo tych wszystkich ostrzeżeń wyjechałem w podróż. Była to siedemnasta podróż „Orsovy”. Na Ceylonie w Dambulli i w Naalande chciałem się zabić. Sie­działem z browningiem przy skroni. Nie mogłem tego zrobić, bo wstrzymała mnie w ostatniej chwili myśl o Rodzicach. Podróż ta to męka bez granic. Między śmiercią a myślą o Matce. W Kalgoorlie (w Australii) wziąłem kawałek sinku sodu w fabryce złota. Zdobyłem nareszcie sinek, i to w Au­stralii. To też dziwaczne połączenie. (Kiedy w Colombo wchodziliśmy na „Orontes”, na zegarze w sali jadalnej było dwadzieścia minut do dziesiątej.) W Perth przed wyjazdem do Albany miałem dzień straszny. Napisałem do ojca, że tyl­ko małżeństwo z panną S. uratować mnie może (mimo kore­spondencji z panną Z.). Wychodząc na pocztę z tym listem widziałem na zegarze w hotelu dwadzieścia do dziesiątej. Kiedy wróciłem, chciałem się otruć sinkiem. Znowu nie mia­łem siły. Trzymałem w ręku kryształ, polizałem nawet(!) i nie miałem odwagi wziąć do ust i rozgryźć. Czyż to nie okropne? A jednocześnie potwornie śmieszne. Tylko myśl o Rodzicach trzyma mnie przy życiu, a cóż im dać mogę w tym stanie?

Przedtem poszedłem szukać Malinowskiego do Muzeum. Myślałem, że pewnie dziś zobaczę dwadzieścia do dziesią­tej. I wracając nie poszedłem jak zwykle lewą stroną Barrack Street, tylko prawą (nie wiem czemu) i zobaczyłem mały zegarek stojący na dwadzieścia do dziesiątej. Tego wieczoru pojechaliśmy do Albany i tam dowiedziałem się o wybuchu wojny. Straszny niepokój o Rodziców i zupełna już beznadziejność mojego położenia, Tam dzieją się rzeczy prawdziwie wielkie, za które można życie oddać, a ja oglądam kwiaty australskie w towarzystwie Anglików i jestem bezsilny. Potwor­ny nonsens tej sytuacji. Samobójstwo wydało mi się czymś wstrętnym wobec tego. Postanowiłem wracać.

Chciałem zostać w Perth i czekać na okręt. Wiadomości o zatrzymaniu parowców australskich. Usłuchałem rady Ma­linowskiego i pojechałem do Adelaidy (przeznaczenie, że musiałem być w Adelaidzie). W drodze minęliśmy „Orsovę”, wracającą do Europy. Może ostatni parowiec, który dojdzie. Rady Bronia, pozornie dobre, wychodzą za­wsze na złe. Bezsilność moja tutaj wobec wojny jest czymś potwornym. Za mało było tych nieszczęść. Teraz przychodzi rzecz najokropniejsza. Niemożność rehabilitacji i spełnienia ostatniego jedynego czynu, do jakiego byłem zdolny.

Dziś między wizytą nieudaną u konsula rosyjskiego a wi­zytą u konsula austriackiego (u którego dowiedziałem się, że nie ma żadnej nadziei powrotu) widziałem na King William Street zegarek stojący na dwadzieścia przed d z i e s i ą t ą . U konsula rosyjskiego to samo. Żadnej nadziei powrotu i spełnienia ostatniego czynu. Statek, którym je­ choć mógłbym, wychodzi z Melbourne we środę. Czy nim wyjadę? Co będzie? Co z Rodzicami będzie? Ojciec nie do­stanie pieniędzy z Rosji. Co Matka pocznie z tym pensjona­tem w takich czasach? Mnie nikt też pieniędzy nie przyszłe. Jechać dalej nonsens potworny. Wracać prawie niepodo­bieństwo. Rozpacz za Nią, za utraconym życiem i twórczo­ścią. Rozpacz o Rodziców i rozpacz z powodu niemożności walki, w której jeszcze godnie życie zakończyć mogłem. Co za straszna rzecz zrobiła się nagle z mego życia: Co będzie?

Tego dnia, kiedy wyjeżdżała Helena C[zerwijowska], kiedy ja zostawałem sam z śp. J. Janczewską, widziałem po raz pierwszy panią S[olską] od czasu zerwania na Antałówce. Był to dzień, w którym jak gdyby zawarte było wszystko to, co być miało. Bo to, że zachowałem stosunki towarzyskie z panią S[olską] i obecność Hfeleny] C[zerwijowskiej] w Za­kopanem, były to jednak wszystko powody, że wszystko to tak strasznie się skończyło. Ona traciła we mnie coraz bardziej wiarę. Wracając z Antałówki (kiedy posze­dłem po zapomnianą portmonetkę H[eleny] C[zerwijow- skiej]) znalazłem wracając na drodze w błocie kartę. Była to dziewiątka coeur, która w mojej kabale wyraża uczucia erotyczne. W kabałę nie wierzę, nie wierzę w nic podobne­ go, nawet w ten przesąd tej godziny. A jednak fakty, które tu podaję, są dość dziwne.

Schowałem tę kartę. W maju 1914 znalazłem ją przypad­kiem, podarłem i wyrzuciłem. Kiedy szedłem na Olczę do panny Z.[ielińskiej] (czemuż odtrąciłem Jej wielką miłość przez jakiś nadmiar uczciwości. Nic Jej oprócz rozpaczy po Zmarłej dać nie mogłem. Nikogo już kochać nie będę mógł. Czemuż pojechałem na tę podróż, która ostatnie chwile me­ go życia zamieniła na bezpłodną, okropną męczarnię i uniemożliwiła mi spełnienie ostatniego czynu), znalazłem tę sa­mą kartę dziewiątkę coeur na drodze do Olczy. Dla panny Z. zdaje się wróciłem wtedy z Berlina. Czyż to nie było przeczu­cie i ostatnia możliwość życia? W Londynie z nadludzkim wysiłkiem zdecydowałem się jechać, I na cóż to wszystko? Jestem pótobłąkany. Stan mój stra­szny. Każda chwila to straszna męka. I do tego ta wojna i to wszystko. Nie wiem, jak przetrzymam to wszystko. To jest ten trzydziesty rok życia, o którym mówiłem, że go niewyraźnie przed sobą widzę. Tylko 29 miała sens jako licz­ ba lat mego życia. Dalej obłęd albo śmierć. Tak męczyć się niepodobna. Jedyna rzecz, i ta mnie omija.
Przebaczcie, cokolwiek ze mną będzie. Broniu, nie śmiej się z tego, co piszę. Kiedyś zrozumiesz wszystko.
Najdrożsi Rodzice, przebaczcie mi, jeśli nie wytrzymam tego wszystkiego.
Staś

W roku 1913 miałem sen, że chciałem w moim pokoju w „Nosalu” popełnić samobójstwo. S z a f a t a k s t a ł a jak teraz na wiosnę 1914 roku, kiedy z Matką w tym pokoju mieszkałem. Helena C[zerwijowska] siedziała przy oknie. Strzeliłem z mego browninga (tego, którym Ona biedaczka się zabiła) w skroń. Browning nie wypalił i obudziłem się.

W styczniu czy [na] początku lutego 1914 miałem sen, że się trułem. Wypiłem truciznę i szedłem ścieżką krętą wśród pól. Potem padłem i nie mogłem umrzeć. Teraz, kiedy jecha­łem do Albany, miałem sen, że byłem z Matką w pokoju (jak­ by ogromne coupe w pociągu) i Matka powiedziała: „Widzia­łam pannę Jadwigę.” Ja spytałem, gdzie. Matka pokazała mi róg pokoju, gdzie stała kanapa. . Z po­czątku nie widziałem nic, a potem zaczęła się zarysowywać powoli najpierw twarz przezroczysta. Był to duch Jej. Potem coraz wyraźniej, ale cała była przezroczysta. Siedziała bokiem do mnie, ubrana w karakułowe futerko (w którym zawsze werendowała) i patrzyła w bok ze strasznym smutkiem. Taki wyraz miewała, kiedy mówiła, że jest w stanie samobójczym. Jakież straszne to wszystko.
Straszne i bezsensowne jak jakiś sen bez końca. Jadąc do Albany miałem drugi sen, że się trułem cyjankiem. Wypiłem truciznę i nie mogłem umrzeć, i męczyłem się strasznie.

Cały czas od jakichś lat dziesięciu mam przeczucie, że zginę oskarżony o rzeczy, których nie popełniłem.
Wiersz o mojej śmierci pisany w październiku.

W dzienniku, który spaliłem, napisałem w październiku: „Umrę w strasznych męczarniach”.