Witkacy i Malinowski wnikają w Kolombo. Widzą jedną ze świątyń buddyjskich, jednak nie podają lokalizacji, gdzie ją zwiedzali. Oprowadzani są przez kapłana z ogoloną głową, a w środku leży kilkumetrowy Budda z purpurowymi ustami i – zdaniem Stasia – o głupkowato zamyślonym, ale i zmysłowym wyrazie twarzy. Jako artysta zwraca uwagę na freski, które nie są dla niego prymitywne, ale niedbale rysowane, w kolorach jaskrawych i nieharmonijnych, nawiązujące do stylu europejskiego, który Witkacy określa, jako tandetny.

Kolombo robi na artyście wrażenie małego żydowskiego miasteczka. Kobiet na ulicach jest niewiele. Gdy już Witkacy jakąś zauważa, określają jako ładną w typie „naszych dziewcząt z Podola”. Mężczyzn uważa za wprost okropnych z wyglądu – z twarzami okrutnymi i groźnymi, smutnymi i posępnymi. Nawet jeżeli byliby najlepszymi ludźmi na świecie, tak ta odrębność i różnica w wyglądzie podziałała na jego fantazję. Pisze o nich:
„Młodzi ludzie o wyrazach twarzy  chytrych lub smutnych, ale nawet w smutku wstrętnych. Coś nieszczerego, psio-uległego i podstępnego jest we wszystkich twarzach. Rzadko widzi się twarz poczciwą albo szczerze wesołą, rzadko też wyraz siły i zawziętości. Na ogół wrażenie ponure i męczące”.

Witkacy bardzo dokładnie ogląda ludzi. Zwraca uwagę na włosy i uczesania mężczyzn, ich kolorowe spódniczki i turbany niektórych. Barwy ubrań są purpurowe, niebieskie, pomarańczowe, zielonoszmaragdowe. Kolor żółty – zarezerwowany wyłącznie dla bonzów – spotyka się tu bardzo rzadko. Artysta ocenia, że w całej tej palecie barw, mężczyźni i kobiety są do siebie bardzo podobni, zbliżonego wzrostu, z prawie identycznymi fryzurami i mają nawet podobne miękkie ruchy.

„Bardziej dystyngowane damy noszą krótkie, białe staniczki, obszyte koronkami, z dużym dekoltem i krótkimi rękawami. Żebracy leżą przeważnie na rogach ulic, przykryci z głowami szarymi płachtami, wystawiając jedynie spod nich drapieżne, chude, czarne łapy z dzbankami lub miseczkami na pieniądze i wydając spod płacht stłumione ryki i jęki”.

Wszędzie słychać kraczące kruki, głośne okrzyki na woły i w tle dzwoneczkami dzwonią „riksze”. Główna ulica miasta wychodzi na mętną, brudną rzekę Kelani, wzdłuż której rośnie las palmowy i stoją rozpadające się domki. Zmrok zapada tutaj błyskawicznie, a noc jest ciemniejsza niż wszędzie indziej.

„Słychać dźwięk piekielnej muzyki bez początku i końca, bez żadnego określonego tematu. Piszczałki dmą bez tchu; na tym tle bęben wyprawia dziwne, nieregularne skoki. To wesele w bogatym domu tamilskim. Muzykanci siedzą na ziemi w przedpokoju, a przechodnie z ulicy obserwują przez otwarte drzwi tajemnicze praktyki ślubne”.

Obok w świątyni odbywa się nabożeństwo, które przypomina Witkacemu nasze katolickie nabożeństwo majowe. Kapłan, daje im białe kwiaty o zapachu jaśminu. Składają drobną ofiarę i wychodzą.

Maradana
Maradana

Spóźniają się na pociąg, więc muszą spędzić noc w niezbyt przyjemnym hotelu,  gdzie moskity gryzą bez litości. O siódmej rano wsiadają w pociąg na stacji kolejowej Maradana i jadą do Kandy.

A my za nimi.

*Cytaty pochodzą z artykułu S.I. Witkiewicza z „Echa Tatrzańskiego”, które ukazały się we wrześniu i październiku 1919 r. (numery: 15, 16, 17, 18).

Zobacz: nasze pierwsze zderzenie z Kolombo