„Nie jedź na Sri Lankę bez zatyczek do uszu” – piszą osoby, które odwiedziły ten uroczy kraj. Oczywiście nie przejęliśmy się tym za bardzo, a już pierwszej nocy zrozumieliśmy, dlaczego było warto.

Kładziemy się spać przed godziną 5 rano, wstajemy sześć godzin później i wiemy już, po co turystom zatyczki do uszu. Po pierwsze – nasz hotel jest położony przy bardzo ruchliwej ulicy, więc całą noc słychać jakieś dźwięki, odgłosy hamowania samochodów, rozmowy, krzyki, po drugie – mamy wrażenie, że prace trwają tu stale. Przez całą noc słyszymy ludzi, którzy biorą prysznic, gadają, myją zęby, charczą, smarczą itp. Poznajemy pełną gamę zjawisk, których nie potrafimy jeszcze zdefiniować.

Zaczynamy także rozkoszować się nowymi smakami i jemy śniadanie na tarasie widokowym. Jest tak gorąco, że – mimo wiejących wiatraków – ledwo oddychamy. Wiemy już, że przetrwanie w tym klimacie będzie trudne. Nasze pierwsze doświadczenie z kuchnią orientalnymi: zamawiamy –wydawać by się mogło – zwykłe kanapki z kurczakiem. Okazuje się, że jedna składa się z czterech kromek chleba tostowego, a kurczak – to pasta z dodatkiem marchwi, curry i innych przypraw, do tego pieczywo jest podgrzane i chrupiące. Przepyszne i pikantne … Niestety z herbatą i kawą nie idzie już tak łatwo. Dostajemy od razu posłodzone i ja – bawarkę zamiast czarnej herbaty. Udaje mi się wypić dwa łyki.

Nie możemy długo celebrować posiłku, gdy miasto czeka , nęci i intryguje. Takiego szumu, hałasu, nagromadzenia różnych zapachów – nie czuliśmy chyba nigdy. Na początku mamy wrażenie, że gdybyśmy kupili chociażby jedną rzecz ze straganów, które mijamy, moglibyśmy spokojnie złożyć samochód. Dopiero kilkaset metrów dalej pojawiają się kramy ze wszystkim – jedzeniem, ciepłymi napojami, telefonami komórkowymi, śrubkami i innymi przedmiotami. I Ci ludzie – bardzo do siebie podobni – z czarnymi włosami i oczami, szczupli, niscy. Mają rysy twarzy Hindusów, ale zdecydowanie ciemniejszy kolor skóry. Dziwi nas, że nie ma kobiet. Widzimy tylko kilka starszych pań ubranych w sari. Przy jednym ze straganów stoi matka z dziećmi, które przyglądają się nam ciekawie. Mijamy mężczyzn w różnym wieku, z groźnym wyrazem twarzy. Ustalamy, że nie będziemy sprawiać wrażenia, że się ich boimy. Uśmiechamy się zatem do wszystkich, co jest genialnym pomysłem, bo oni także zaczynają się uśmiechać. Niektórzy podchodzą bliżej i witają się serdecznie. A jak już nas zatrzymują, to ściskają nasze ręce kilka minut i próbują mówić po angielsku. Słyszeliśmy, że mieszkańcy Sri Lanki tak się zachowują, gdy widzą białych ludzi, więc musimy to zaakceptować.

Ulice Kolombo
Ulice Kolombo

Biali to niestety dla tubylców także skarbonka bez dna. Każdy, kto chce nam coś sprzedać, jest w tym bardzo stanowczy i nie zniechęca się łatwo. Na początku śmieszy nas to nawet i jesteśmy uprzejmi, ale po godzinie marszu w palącym słońcu człowiekowi odechciewa się być miłym. Tym bardziej, że na ulicy ludzie trąbią na każdym kroku, samochody jadą pod prąd i jeszcze co dwie minuty zatrzymują się kierowcy tuk tuków i chcą nas gdzieś zawieźć. A starego portu jak nie widać,  tak nie widać…
Zmęczeni drogą, upałem, ludźmi, tym, że błądzimy, bo nazwy ulic są po tamilsku, pierwszy raz wsiadamy do tuk tuka. Targujemy się z panem kierowcą, który twierdzi, że dojedziemy za 300 rupi do portu. Udaje się obniżyć do 250 rupi. Stajemy oczywiście w długim korku. Pan nie daje nam się nudzić, opowiada historię swojej rodziny, stara się wyprzedzać inne pojazdy w niedozwolony sposób, krzyczy do swoich znajomych na ulicy. W końcu dojeżdżamy na miejsce, gdzie znajduje się siedziba władz portowych, a teren jest całkowicie zagrodzony. Jak wyglądał w 1914 roku – już niebawem napisze Kuba.