Mieliśmy płynąć oddzielnie – jedno z nas o 10, a drugie o 13. W poniedziałek pytaliśmy, czy na pewno jak wrócimy za parę dni to nie będzie problemu z biletami. – Nie, nie, spokojnie – odparł brodaty Pan w przepoconej, zielonej koszulce z napisem „Jungle”. A jednak – są problemy. Na poranne spływy nie ma już miejsc i podobno jest tylko jedno na ostatnią turę o 16.30. Emocje nam się pojawiają i nagle znajduje się miejsce o 13.15. Szybko decydujemy, że pierwsza popłynie Ania, a Kuba czeka do tej 16.30. I tak mamy kilka godzin w oczekiwaniu na największą dla nas frajdę z całego wypadu, czyli wpłynięcie łodzią w Wodospad Iguazú.
Osiem godzin w Parku Narodowym… Nie powiem, zaczęliśmy się już tutaj czuć, jak u siebie w domu. Spoglądamy na mapę i wypatrujemy, że jeszcze ze stacji Garganta del Diablo, nieczynnej teraz ze względu na zbyt dużą ilość wody, można spłynąć tratwą po Superior Rio Iguazú. No to jedziemy zatem. Godzinę później mogę tylko napisać – nudy na pudy a upał pioruński. Jedyny plus – zbliża nas to do 13.15, czyli godziny startu Ani.
Oddajmy jej zatem głos.
Ania: Trochę żałuję, że nie płynę razem z Kubą, ale niestety nie jest to możliwe, ponieważ na łódź można wejść od 12 roku życia, więc naszej Amelii trochę jeszcze brakuje. Żegnam się więc pospiesznie z Kubą i Amelką, i ustawiam w dość długiej kolejce. Żeby dotrzeć do łodzi, którą mam wpłynąć w sam środek wodospadu, muszę przemierzyć jeszcze 6 kilometrów samochodem. Podjeżdża auto z przyczepą, na której ustawionych jest trzydzieści foteli. Siadam i czekam, aż wszystkie się zapełnią. Idzie dość sprawnie i po chwili już słyszę głos witającej się z nami pani przewodniczki, która robi wprowadzenie po angielsku i hiszpańsku. Jest mega gorąco, bo tak naprawdę mamy środek dnia z temperaturą 38 stopni. Pani jest bardzo miła i nawet ciekawie opowiada, ale przy takim upale i w pełnym słońcu nie mogę się skoncentrować na tych opowieściach o zwierzakach leśnych. W pewnym momencie zatrzymujemy się jeszcze, aby posłuchać odgłosów dżungli. To zdecydowanie za wiele. Niecałe 6 kilometrów pokonujemy w… 35 minut. Katastrofa. Jedziemy tak wolno i jest tak upalnie, że masakra. Ale jedno zdanie pani przewodniczki szczególnie zapamiętuję – „Życzę udanego zimnego prysznica”.
Zaczyna mi się ta wizja podobać :) O niczym innym nie myślę, jak tylko o ochłodzeniu w wodospadzie. Jednak nie tak szybko. Musimy jeszcze chwilę poczekać, aż poprzednia grupa wyjdzie z łodzi. Dostajemy przeciwdeszczowe torby na nasze rzeczy i kamizelki ratunkowe. To chyba najdłuższe 10 minut mojego czekania z komarami i innymi robakami, które mnie gryzą, mimo spraya, którego przecież użyłam. Pot płynie po moich nogach, komary nie przestają gryźć… Próbuję je zabijać, ale czuję, że przegrywam w tej nierównej walce. Czy to się kiedyś skończy?
Ufff. Wreszcie wsiadam do łodzi i czuję delikatny powiew wiatru. Ruszamy i muszę przyznać, że pan kapitan jedzie w dość szybkim tempie. Po dziesięciu minutach zaczynają wyłaniać się wodospady. Najpierw podpływamy do jednego z nich delikatnie, robiąc takie rozpoznanie i mając możliwość spokojnego zrobienia zdjęć i filmów. Przy drugim podejściu podpływamy już w samo oko cyklonu. W jednej chwili nie widzę nic, a woda uderza we mnie z każdej strony. Ludzie dookoła krzyczą, ja trochę też, ale to są takie wyładowania adrenaliny. Generalnie wszyscy się cieszą, śmieją i chcą więcej, a pan kapitan dostaje brawa.
Płyniemy też do drugiego wodospadu i tu schemat jest podobny. Wpływamy za to jeszcze bliżej. Wodę mam wszędzie, nie pozostaje ani jedna sucha nitka. Jest super, super, super. Nie myślałam, że zrobi to na mnie takie wrażenie. Nie będę opisywać, bo trudno, obejrzyjcie na filmie. :)
Kuba: W tym samym czasie, kiedy Ania jest na łodzi, mam dwie godziny z córką. Upał daje nam popalić, ale już wcześniej obmyśliłem sobie, co będziemy robić. Jedno miejsce na górnym szlaku szczególnie zapadło mi w pamięć, bo miało fenomenalny widok na sporą część wodospadów, zawiewały krople wody i jakoś wybitnie nikt w to miejsce nie zaglądał. Docieram tam ponownie i wszystko się zgadza poza brakiem ludzi. Akurat jest wycieczka chyba pięćdziesięciu dziewczynek, które spotkaliśmy już wcześniej. Imię Amelia rozbrzmiało ponownie donośnym głosem. Dziewczyny robią sobie całą serię selfieków z naszą pociechą – ku jej wielkiej uciesze. Jako samotny ojciec z dzieckiem przykuwam niezłą uwagę i po raz pierwszy nie tylko Amelka, ale i ja zaczynam dostawać przychylne uśmiechy. Niestety po pół godzinie oczywiście musi się wydarzyć to, co wszyscy rodzice kochają najbardziej – kupa gigant z tendencją wyciekającą poza pieluchę. Oczywiście, jak mamy nie ma. Pakujemy się zatem do wózka i śmigamy do kawiarni (do klimy) się przebrać. Ale nie o tym miało być :) Po 20 minutach wychodzimy Ani na spotkanie i jakoś wybitnie dobrze zgrywamy się czasowo.
Odprowadzam dziewczyny do klimatyzacji i zaczynam wracać w stronę łódek. Znajduję budkę „Jungle” i schodzę na dół. Normalnie można się stąd jeszcze dostać na wyspę San Martin, ale woda nie pozwala – póki co – na regularne kursy. Dostaję specjalny duży worek i upycham tam moją torbę. Dookoła mnie ludzie się rozbierają do krótkich spodni albo majtek. Ja zostaję w tym, co mam na sobie, choć jest tego niewiele :) Do kieszeni pakuję kamerkę i aparat mniejszy. Lustrzanka jest w pogotowiu, ale w nieprzemakalnej torbie. Tej straty bym nie odżałował. Po chwili ruszamy i kierujemy się w stronę Diablo. Stajemy i sternik zawraca. Rozczarowanie wielkie i myślę sobie, no kurde, może jednak w ten nie mogą. Płyniemy na stronę argentyńską i tu już wiem, że będzie dobrze. Jeden koleś z obsługi sprawdza, czy mamy wszystko dobrze spięte i zabezpieczone. I sru. 20 sekund później jestem całkowicie mokry, nic nie widzę, ale czuję się świetnie :) Zatrzymujemy się chyba ze dwa metry od ściany wody, ale prąd nas bezpiecznie odpycha szybko od wodospadu. Wszyscy się otrzepują z wody, gdy pilot zawraca i bierze rozpęd. Tym razem z drugiej strony wpada w wodę. Jest jej jeszcze więcej i wlewa mi się również do torby. (Jeden z aparatów od dwóch dni suszę).
Jest naprawdę nieźle. Pomyliło mi się, że wjeżdżamy dwa razy w wodę, a nie w dwa rożne spady, gdy pilot znowu bierze rozpęd, skręca do Garganty i teraz już bez opieprzania się wpadamy w niego z całym rozpędem.
Ech, nie wiem jak to opisać wszystko. Myślę sobie, że choć fajnie widać Iguazú ze strony brazylijskiej, to najlepsze są te chwile, kiedy można się do tej mocy zbliżyć. A tutaj już na pełnym gazie to było. I czuję się spełniony.
Wracam jeszcze godzinę – wpierw kwadrans po rzece, a potem resztę jeepem przez fragment dżungli. Ponoć są jaguary w okolicy, ale my ich nie widzimy. Tukanów też nie, ale to nieważne, bo ja nadal jestem całkowicie mokry i odtwarzam emocje sprzed chwili.
Na zakończenie:
Ania: Chyba mój program – mimo zbyt długiej drogi leśnej – był lepszy, bo stopniował napięcie. Gdy już wsiedliśmy do łodzi, wszyscy byli skupieni na dotarciu do wodospadu. Fajne emocje dało się wyczuć.
Kuba: Zgadzam się :)
8 komentarzy