Chodzący dynamit. Dziewczyna z wielką energią do życia, której przytrafiły się już chyba wszystkie kontuzje świata, które jednak nie zmniejszyły jej zapału i chęci do działania. Na co dzień prowadzi zajęcia z osobami upośledzonymi i pokazuje im piękno gór. Robi dużo, w czasie tej rozmowy nie raz odkrywała, że jeszcze o czymś mi nie powiedziała. Silna i ciekawa kobieta.

Chyba z nikim z naszych rozmówców, nie miałam tylu problemów logistycznych, żeby ustalić miejsce spotkania. No to gdzie ty w końcu mieszkasz – Rajcza czy Sucha Beskidzka :) ?

Mieszkam w Suchej, ale bardzo często bywam w Rajczy, bo tu mam motor, chłopaka i wpadam tu z dziećmi.

To twoje dzieci?

Tak, mam dwoję.

W jakim wieku?

Osiem i sześć lat.

Czyli pracujesz w Suchej, a w Rajczy…

spędzam weekendy i wakacje. Tu wpadam jak dziecko na wakacje, naprawdę. Mamy w pracy sierpień wolny, więc czekam na ten miesiąc i przyjeżdżam tutaj.

A co robisz na co dzień, zawodowo?

Pracuję w świetlicy terapeutycznej z niepełnosprawnymi dorosłymi. Wożę ich busem. Rano podjeżdżam pod dom każdego i zabieram ich do świetlicy. Potem prowadzę z nimi zajęcia jako terapeuta, a potem ich odwożę do domu.

Jakie zajęcia z nimi prowadzisz?

Teraz to jest świetlica terapeutyczno-rehabilitacyjna. Mamy się przenieść w grudniu na warsztaty terapii zajęciowej, ale w zasadzie w tej świetlicy realizujemy właśnie takie programy, czyli to jest jakby przystosowanie osób niepełnosprawnych do życia.

W jaki sposób?

Są na przykład warsztaty z gotowania. Jedna grupa sobie gotuje obiady, które później wszyscy jemy. Ja mam akurat grupę stolarsko‑gliniarską. Ale tego nie da się codziennie robić, więc bardzo dużo z nimi ogólnie chodzę w góry, zabieram na spacery, biorę busa w czasie dnia i jeżdżę z nimi na jakieś różne plenerowe zajęcia. No a właśnie w zimie i podczas brzydszych dni robimy budki dla ptaków i lepimy naczynia.

Czy twoi podopieczni mają stopień niepełnosprawności fizycznej czy umysłowej?

Wszyscy są upośledzeni umysłowo, przy czym niektórzy mają problemy jeszcze z poruszaniem się. Ale to jest mała grupa. Tam jest obecnie 14 osób i jedna z nich ma problem z poruszaniem się, druga osoba, która jeździ na wózku, przeniosła się do innej świetlicy.

To chyba trudna praca jest?

Nie. Zupełnie nie. Oni są dorośli. Naprawdę można się z nimi super dogadać.

Ale nie czujesz wyzwania, że każdego dnia trzeba będzie walczyć, bo te relacja nie są proste?

Zawsze sobie przygotowuję jakiś plan działania, ale różnie to bywa, bo naprawdę kilka osób jest ciężko upośledzonych i są trudne. Czasami się gdzieś tam zetną, ale to jest wszystko do ogarnięcia. Teraz byliśmy w zoo w tym tygodniu i po prostu jestem w szoku, jacy byli grzeczni.

Są przyzwyczajeni do siebie w jakimś tam stopniu? To już jest taka mała rodzina?

Tak, jemy wspólne obiady, spędzamy razem czas. Taka mała rodzina dosłownie. Każdy czeka na tego busa, aż przyjedzie. Jak się spóźniam, to oni już się denerwują.

Długo to robisz?

Pracuję tam trzy lata. Z tym, że w każdym roku byłam parę miesięcy na L4, ponieważ stałam się ostatnio dość wypadkowa. Tak więc trzy lata z krótkimi przerwami.

L4 – o tym też musimy porozmawiać. Skąd te L4? Niektórzy ratownicy mówią, że są osoby, które przyciągają różne rzeczy – na przykład wypadki.

Tak, to ja. Całe życie chwaliłam się, że takie ekstremalne rzeczy robię i nigdy mi się nic nie stało, i nagle po prostu fatum jakieś.

Co ci się przytrafiło?

Wcześniej to nie będę liczyć, ale z poważniejszych wypadków, to właśnie trzy lata temu we Francji złamałam na nartach nogę w kostce. Później chyba pięć godzin schodziłam do trasy z tą złamaną nogą.

Nie wezwałaś służb ratowniczych?

No właśnie nie…

Kalina Pustelnik, Górskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe, GOPR, Grupa Beskidzka

A jak ty dałaś radę ze złamaną nogą w kostce – na nartach, w śniegu?

No właśnie, ciężko było. Już dalej nie jechałam, ale był ze mną przyjaciel, więc jakoś sobie daliśmy radę. Ale kostka była złamana. Tam mi ją troszkę źle chyba poskładali i później w Polsce mi ją naprawiali. I miałam śruby, blachy i różne takie rzeczy. Żelastwa trochę.

A inne wypadki?

Rok później miałam wypadek na motorze, bardzo nieciekawy, bo w zasadzie miałam całkiem zmiażdżone kolano. Na torze motocrossu trenowaliśmy i dość mocno upadłam. Motor poszybował w powietrze, pociągnął mnie w dół, na prostą nogę spadłam z takiej „hopki” i miałam wieloodłamowe złamanie kości piszczelowej. Oberwałam łękotkę, prawie wszystkie więzadła. Miałam zmiażdżoną powierzchnię stawową, stłuczoną kość udową – ogólnie masakra. W szpitalu w Suchej chcieli mnie włożyć w gips, powiedzieli, że tam jest taki hardcore, że nie potrafią tego w ogóle ruszyć. I dzięki Bogu, wszystko udało się poprawić dzięki naczelnikowi GOPR, który odezwał się do Kliniki Świętego Łukasza w Bielsku. I taki doktor wspaniały, Bogusław Sadlik, naprawił mi tę nogę, zrobił trzy operacje naraz. No i w zasadzie rzadko kiedy odczuwam jakiś ból albo dyskomfort.

A ostatnio, co jeszcze było?

Ostatnio na szkoleniu wodnym z GOPR-u urwało mi kawałek palca. Miałam go później wszytego, więc mam brzydką bliznę, miałam też przeszczep skóry…

Ale jak to się stało?

To się stało tak, że miałam szkolenie do drugiego stopnia ratownika – wody szybko płynące. I chyba w ostatni dzień zajęć, na ostatnim ćwiczeniu mieliśmy coś takiego, że na tej wodzie szybko płynącej, na Białce, mieliśmy na linach przymocowany ponton, który dzięki temu nie spływał, tylko stał w wodzie. Zadanie było takie, że poszkodowana osoba spływa w tym szybkim nurcie na plecach. Byliśmy w kapokach, więc, chociaż przytapiało trochę, ale dość łatwo było się utrzymać. A ta osoba, która jest na pontonie, miała zanurzyć się po tę osobę i wciągnąć ją na ponton. Zawsze mamy w tych kapokach noże na takich repach krótkich, gdyby trzeba było jakąś linę odciąć, gdyby sytuacja niebezpieczna była, że trzeba użyć tego noża. Ja cały czas myślałam, że chwyciłam go za nóż i po prostu wyciągając, on się jakoś wysunął z pochwy i mi uciął tego palca. Okazało się po zdjęciach, bo tam ktoś stał na brzegu i robił zdjęcia, że lina od tego noża, ten rep, owinął mi się – ja jeszcze byłam w rękawiczkach. Okazało się, że to linka się zawinęła i ścisnęła palec. Za mocno…

To musiało być straszne.

Bardzo, zwłaszcza że ja tego nawet nie poczułam, tylko dopiero później zobaczyłam. To było okropne. Mam podobno zdjęcie, jak patrzę na tego palca. Jestem blada jak ściana.

Ale szybko zareagowaliście?

Tak, szybko. Kilku ratowników medycznych było na miejscu. Pojechaliśmy do Nowego Targu. Tam mi chcieli palca amputować. Ale gdzieś tam się znowu uruchomiły te GOPR-owskie telefony i w końcu dostałam skierowanie na chirurgię plastyczną do Krakowa i tam mi go uratowali.

To jest ostatnia rzecz i już więcej nie będzie, już więcej wypadków nie planujesz?

Teraz już się tak ubezpieczyłam, że na pewno mi się nic nie stanie (śmiech).

Idziemy w stronę GOPR-u. Powiedziałaś, że byłaś na szkoleniach z drugiego stopnia.

Tak, skończyłam je. Właśnie mam seminarium na jesieni. Nie wiem jeszcze dokładnie kiedy. Muszę się zacząć bardzo solidnie przygotowywać do egzaminu. To jest jakby podsumowanie tych ośmiu czy dziewięciu szkoleń na starszego ratownika.

A kiedy zaczynałaś? Jak wpadłaś na to, że w ogóle chcesz być ratowniczką?

Wiesz co, kolega był w GOPR, więc ja z drugim kumplem stwierdziliśmy, że jak on jest, to my też idziemy. To był nasz przyjaciel. No i faktycznie – pojechaliśmy na egzaminy. Ale to już było dawno, ponad 10 lat temu chyba, tak mi się wydaje. Nie wiem dokładnie. Zdaliśmy te egzaminy i dopiero w zasadzie, jak się dostałam do GOPR-u, to zaczęłam poznawać go. Wcześniej wiedziałam tylko, że ratują ludzi i lansują się na stoku (śmiech).

Pasja jakaś, miłość do gór – coś musiało być, bo nie sądzę, żeby sam aspekt towarzyski zwyciężył?

Jasne, ja od zawsze w tych górach jestem, dużo też jeździłam na rowerze. Ale mówię, to była taka szybka decyzja, a później, jak już zobaczyłam, jak tam można świetnie się szkolić, ilu rzeczy można fajnych się nauczyć, to szłam dalej i dalej. Zwłaszcza na początku, zanim dzieci urodziłam, to chciałam być na każdym szkoleniu, jakie się pojawiało w ogóle. A później jeszcze bardziej mi się spodobało ratownictwo górskie. Nie narciarskie, tylko jednak górskie. U nas jest Babia Góra. Tam jest dużo wypadków ciężkich, które są wielkim wyzwaniem. Bardzo potrafią zaskoczyć, naprawdę.

Jak często bywasz na dyżurach?

Kiedyś miałam dużo czasu, więc częściej siedziałam na Babiej Górze w dyżurce. I było co robić, i chodzić, i coś sobie tam organizować. A teraz wyrabiam godziny po prostu. Jak jest akcja, to jeżdżę na akcję. I próbuję jeszcze szkolenia w to wszystko wpleść, ponieważ bardzo mi na tym zależy.

Czyli, jak bierzesz udział w akcjach to na Babiej Górze?

Najczęściej tak, tam są najcięższe akcje. Gdy potrzebne jest wsparcie, dostajemy po prostu SMS: „Akcja poszukiwacza na Babiej Górze. Potrzebne wsparcie. Kontakt – kierownik sekcji”. Dzwonię do niego i on mówi, że za piętnaście minut widzimy się na przykład na Krowiarkach i wtedy trzeba być przygotowanym, mieć wszystko w aucie. Przez całą zimę mam narty, plecak, ciuchy w aucie. I wtedy po prostu tam się spotykamy i wyruszamy. Albo różnymi etapami, dwie osoby idą – dwie osoby stąd, cztery stąd. Ktoś wyjeżdża skuterem, więc to jest taka organizacja wewnętrzna. A jak jest jeszcze ciężej, to wtedy przychodzi wsparcie z innych sekcji. Tak było w tym roku na przykład przy wypadku, gdzie niestety chłopaka zamarzniętego znaleźliśmy. Chyba cały dzień szukali nasi, jeszcze z ludźmi, którzy akurat byli na szkoleniu. A potem przyszedł już SMS z prośbą o wsparcie z innych sekcji, gdzie tu ze Szczyrku jechali ze skuterami.

Jaka akcja jeszcze szczególnie zapadła ci w pamięć?

Najlepiej wspominam akcję z tego roku, dosyć słynną. Przez to GOPR i Centrum Leczenia Hipotermii dużo zyskali, bo od tej akcji zostało wprowadzone nocne latanie z Krakowa. Do tej pory śmigłowiec nocny był tylko w Warszawie, a od kwietnia jeszcze z Gdańska i Wrocławia.

Fantastycznie. Opowiedz, jaka to akcja.

Babia Góra, trzy osoby wezwały pomoc. Jak tam dotarliśmy, jedna osoba była w głębokiej hipotermii, druga w lekkiej. Wszystkie były do transportu. Jak sprowadziliśmy ich na dół, to tej osobie w głębokiej hipotermii w karetce zatrzymało się krążenie i była reanimowana. Sto pięćdziesiąt minut miał zatrzymaną akcję serca, miał dwadzieścia dwa stopnie Celsjusza. Dlaczego tę akcję najlepiej wspominam? – Bo po prostu człowiek nie żył, a żyje. I tak sobie możemy jednak trochę przypisać, że to szybkie działanie i szybkie dotarcie tam. Ja akurat targałam bardzo ciężki sprzęt, którym później z jedną z osób zwoziliśmy.

Kalina Pustelnik, Górskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe, GOPR, Grupa Beskidzka

 

To były trzy osoby, ale jedna z nich wezwała pomoc, czy zrobił to ktoś inny?

Oni, gdy wzywali pomocy, to byli w dobrym stanie praktycznie wszyscy. Ale niestety Babia Góra właśnie ma to do siebie, że przy bardzo szybkich wiatrach, niekiedy sto dwadzieścia na godzinę, a nawet przy lekkim mrozie, to jest parę minut do właśnie takiego stanu. Do hipotermii, do odmrożeń.

Takie akcje pokazują, jaki sens ma wasza praca.

Ratownictwo górskie, zimowe, jest najtrudniejsze. Tam naprawdę nieraz jest tak ciężko. Nic nie widać. Naprawdę, kompletnie nic. Ten wiatr jest ogromny… Pamiętam, jak kiedyś szliśmy na akcję, strasznie wiało, był mróz, ale padał deszcz. I ten deszcz, padając na nas, zamarzał od razu, a my wyglądaliśmy jak ludzie ze szkła. Z góry na dół byliśmy z lodu po prostu. Niesamowicie to wyglądało.

A jaka jest jeszcze specyfika Babiej Góry? Poza tym, że jest trudna, nieobliczalna. Jakie tam sytuacje się dzieją?

No właśnie – to Królowa Niepogód. Tam między Tatrami a Babią Górą jest Orawa. Ona jest płaska. I tam potrafi się tak wiatr rozpędzić i zmienia w sekundzie tę pogodę, więc bardzo często się na tym łapią ludzie. Wychodzą, pięknie jest, a w chwilę zmienia się gwałtownie pogoda i w ogóle nic nie widać. Wiatr wieje, gubią się, schodzą na słowacką stronę. A w zimie to już w ogóle. Taka była też słynna akcja, co tam kilkanaście osób sprowadzaliśmy, i to jeszcze przez dwa dni. Oni z kolei wyszli późno. I tam się gwałtownie zmieniła pogoda, jakieś odmrożenia były. Jedna dziewczyna była bardzo mocno odmrożona, w ogóle ciężki był kontakt z nią.

Jak turyści podchodzą do Babiej?

Ludzie bagatelizują i nie przygotowują się do niej. Nieraz właśnie szliśmy już z tymi poszkodowanymi i mijaliśmy, jak szli ludzie do góry w dżinsach i w jakichś tenisówkach po śniegu na przykład.

Ludzie w góry wybierają się w takich rzeczach?

Tak, ja myślę, że to są hardcore’owcy. Pamiętam, że mieliśmy szkolenie wewnętrznie, sekcyjne na Babiej Górze w żlebach, w takich trudnych warunkach. I w zasadzie tak strasznie wiało. Trzymaliśmy się dość mocno, żeby wyjść pod sam szczyt tych skał. Trzymaliśmy się kamieni i szliśmy na ten szczyt, a tam jest mur, gdzie można się schować przed wiatrem. Wszyscy byliśmy ubrani w puchówki, w jakieś czapki. To nie była zima… a może była. Nie pamiętam. A tu goście w dżinsach, w jakiejś koszuli flanelowej. Ja sobie myślę: kurde, chłopaki, to są prawdziwi hardcore’owcy, a my to jesteśmy przy nich cieniasy.

Czy w takich sytuacjach reagujecie, mówicie coś, pouczacie ich?

Nie, ja kompletnie nie, to nie jest moja sprawa. Czasami może oni są faktycznie takimi hardcore’owcami, że sobie radzą. Może dopiero na Himalaje potrzebują jakiegoś porządnego sprzętu. Kiedyś wszyscy chodzili w dżinsach, w swetrach. Ale faktycznie, jak czasami mijamy ludzi, to się chwytamy za głowy i mówimy, że właśnie ściągamy jednych turystów i nie chcielibyśmy wracać po kolejnych.

Ale oni bagatelizują góry czy nie mają wiedzy?

Myślę, że jedno i drugie. Tutaj też na wyciągu zdarzały się naprawdę nieraz ciężkie wypadki. Uderzenia, utraty przytomności, gdzie trzeba śmigłowiec wezwać. A zresztą, ja w zimie nie mam w ogóle czasu, bo ja uczę na nartach w każdej wolnej godzinie, jak nie chodzę do pracy, więc zimą pracuję każdy weekend.

Musimy się umówić zimą.

Nie ma problemu. Jeżdżę z ludźmi z Warszawy do Francji, do Włoch. Z taką fajną ekipą, też do pracy. W sumie mam zrobionego instruktora w PZN. I bardzo długo uczę jeździć. Mój tata z bratem mieli szkołę. Zresztą też jeżdżę całe życie na nartach.

Przez tatę?

Przez tatę.

A góry? Ktoś ci zaszczepił taką miłość?

Rodzice też mnie targali, ale, szczerze mówiąc, kiedyś wolałam na rowerze jeździć po górach. Nie lubię za bardzo chodzić, bo to zawsze dużo czasu się traci. Choć na Babiej to lubię się jednak przejść.

Jesteś zajęta. Jak ty to właściwie godzisz na co dzień? Bo jest normalna praca, są dzieci, jest GOPR?

Moja córka teraz poszła do pierwszej klasy. Zawożę ją na siódmą do szkoły. Później pracuję, później ją odbieram. Mój Franek ma szkołę muzyczną, gra na akordeonie, więc znowu do szkoły muzycznej ma trzy razy w tygodniu, więc go dowożę. Wracamy. W międzyczasie odrabiamy zadania, gotuję obiad, wszystko sprzątam. Jeszcze mam psa, drugiego psa, kota, więc to trzeba wszystko ogarnąć. Pies też miał ze mną pracować w dogoterapii, ale na razie nie mogę na to znaleźć czasu. I przychodzi wieczór, kładę dzieci, kąpię, czytam im książkę i próbuję się wziąć za wszystko, co mam do nadrobienia. Zazwyczaj zasypiam o godzinie 21-22. I tak wygląda mój dzień.

Intensywnie…

Oprócz tego wiecznie coś – ja sama muszę drzewo ogarnąć na zimę, węgiel. U siebie wynajmuję górę mieszkania, więc też muszę dbać o to, żeby była ciepła woda. Żeby tak się stało, to muszę napalić w piecu, więc codziennie jeszcze palę w piecu. Jest dużo do ogarnięcia, a ja jestem strasznie roztrzepana, więc jest trudno. Jakbym była bardziej ogarnięta, to łatwiej byłoby to wszystko zorganizować, zapisać sobie. Nigdy nie umiałam niczego zapisać, stworzyć planu dnia czy czegoś takiego.

Kalina Pustelnik, Górskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe, GOPR, Grupa Beskidzka

GOPR jest nieprzewidywalny – nie wiesz do końca, kiedy do ciebie zadzwonią. Jak ta niepewność wpisuje się w twój plan dnia?

I różnie bywa, ale teraz staram się uspokoić. Kiedyś, jak była akcja, to ja po prostu chciałam na niej być. Nieważne, czy jutro mam iść do pracy, czy wrócę nad ranem. Po prostu chciałąm być zawsze. No więc potrafiłam ściągnąć w środku nocy sąsiadkę, żeby jej zostawić dzieci. Albo gdzieś coś wykombinować. I zawsze to jakoś umiałam zorganizować.

A gdy jesteś na zwolnieniu?

Naprawdę, jak coś mi jest, jestem na zwolnieniu, to tylko przebieram nogami, że mnie tam nie ma. Nieraz się śmieją, że pewnie, jakby mnie ktoś zawiózł, to bym z tym gipsem leciała. Nie da się zawsze uczestniczyć w akcji, ale jak wiem, że jest, to staram się coś wykombinować. Albo jak jestem na miejscu, bo nieraz uczę na nartach, i tu nagle okazuje się, że jest jakaś akcja. Zazwyczaj są wieczorem, ale czasem, jak jest załamanie pogody, to w dzień też są jakieś akcje poszukiwawcze. Nieraz się przeciągają do późnej nocy, to potrafię odwołać wszystkie lekcje, zadzwonić do rodziców, żeby mi odebrali dzieci, coś tam pokombinować po koleżankach, i jednak staram się iść.

A powiedz czemu? Co cię tam ciągnie najbardziej?

Nie wiem, po prostu jest takie coś, że później się dobrze czuję, jak jednak byłam. Ale trochę mi to przechodzi, bo jednak czasami stwierdzam, że są inni, jestem jedyną dziewczyną tam, jest masa chłopaków, którzy – jak mnie tam nie będzie – to na pewno sobie poradzą, więc zaczęłam trochę zmieniać myślenie, że nie muszę zawsze być i udowadniać sobie i całemu światu, że jestem dzielna i muszę tych ludzi uratować.

A jeżeli patrzysz na najbliższe, powiedzmy, pięć lat, to co chciałabyś dalej robić w GOPR? Drugi stopień, dalej na zasadzie ochotnika pracować, czy myślałaś, żeby się związać na stałe?

Absolutnie nie. Taki zawodowy ratownik na przykład tydzień siedzi na Babiej Górze i nie schodzi, a ja jednak żyję moją pracę, lubię ją, w domu mam dzieci, wychowuję je, nie mogłabym sobie pozwolić na coś takiego. Po drugim stopniu można iść dalej na ratownika-instruktora, ale to już chyba nie dla mnie. W klubie bym chciała działać.

W jakim klubie?

Jest taki Klub Alpinistyczny przy Grupie Beskidzkiej GOPR. Zrobiłam tam kartę taternika jaskiniowego. I to są ludzie z GOPR, którzy założyli sobie klub, a raczej tacy grotołazi dość zagorzali. I co jakiś czas są właśnie wyjazdy z tego klubu, spotkania. Zrobiłam tę kartę taternika jaskiniowego, chodziłam z nimi dość dużo i w ogóle jaskinie uwielbiam.

Proszę bardzo. I kolejny temat się odnalazł. Co ty jeszcze robisz?

Z tych szkoleń GOPR-owskich, w których są: wysokościowe, wodne, jaskiniowe, skałkowe, zimowe, ścianowe, lawinowe, śmigłowiec – to wiadomo, że każdy ratownik o tym marzy i to uwielbia. Może nie każdy. Niektórzy mają może lęk wysokości. Ale ja jaskinie uwielbiam.

I co robisz w ramach klubu?

Z klubem byłam chyba trzy lata temu we Włoszech i zrobiłam tam jeden z większych wyczynów w swoim życiu – zeszłam na minus tysiąc metrów. Fajnie naprawdę. Choć ciężko, trzeba było wziąć głęboki oddech przed tym. Oczywiście jeszcze zawaliliśmy trochę…

Dlaczego?

Przed zejściem do tej jaskini – ona się nazywa Viva la Donna – Włosi przygotowują się w taki sposób, że robią sobie dzień resetu, czyli nigdzie nie chodzą, odpoczywają i na drugi dzień dopiero schodzą. Albo nawet parę dni resetu, żeby się dobrze przygotować. I ja się umówiłam z Włochami, że oni mnie odprowadzą do jednej z komnat na minus trzysta i później już z kolegą pójdziemy dalej. Ja zrozumiałam, że się umówiłam z nimi na sobotę.

A oni co zrozumieli?

A oni zrozumieli, że się umówiliśmy na piątek. I tak z tym kumplem mówimy: „Kurczę, w sobotę mamy wyjście, dzisiaj czwartek, to nie robimy resetu, ale zejdziemy sobie tylko na minus trzysta, coś tam podziałamy, lajtowo, potem sobie przyjdziemy – tam takie schronisko było wysoko w górach – napijemy się winka, no i rano będziemy elegancko…”. I w piątek będziemy mogli sobie zrobić dzień resetu. I dobra, poszliśmy do tej jaskini, wróciliśmy, oczywiście tego wina trochę za dużo wypiliśmy, a ci Włosi podchodzą do nas i mówią: „Co wy tu robicie, jak rano idziemy?”.- „Jak rano, jak w sobotę?”

Ale poszliście?

Tak.

Ty masz wysoki stopień wtajemniczenia, jeżeli zapuszczasz się na minus tysiąc.

Mam może mniej rozumu niż pozostali (śmiech). Miałam taki okres w życiu, że po prostu jaskinie i jeździłam jak najwięcej, i prywatnie, i w tym klubie. Jak tylko znajdowałam czas, jak jeszcze nie miałam motoru, to to moje zamiłowanie tam kierowałam.

Czy są jeszcze takie rzeczy, które robisz w wolnym czasie? Co cię bawi, interesuje? Na co lubisz poświęcać czas?

Teraz naprawdę najbardziej mnie bawi motor, z takich przyjemności dla mnie. Tak poza tym to na rowerze jeżdżę z dzieciakami. Zimą jeszcze sprzedaję choinki w Krakowie zawsze przed świętami. W lecie nieraz malowałam dachy, właśnie moim rodzicom pomalowałam. Teraz kupiłam land rovera, to lubię jeszcze nim jeździć.

A co studiowałaś w ogóle?

Na AWF-ie skończyłam fizjoterapię. Też to lubiłam.

W swojej pracy prowadzisz zajęcia fizjoterapeutyczne?

Raczej nie. Mamy tam salę ćwiczeń, ale jest od tego inna osoba. Czasami wykorzystuję swoje umiejętności, ale dla tych osób, które ja mam, uważam, że ruch sam w sobie jest istotny. Ja im na przykład robię zajęcia z grzybobrania. Każę im przynieść gumiaki, koszyki i oni się przedzierają po tych górach. Ci, co mogą, bo nie wszystkich mogę wziąć. I tak się dotlenią i tak wyćwiczą przy tym, że żaden rowerek, by tego nie oddał.

A jak oni podchodzą do tego? Jak oni odbierają góry? Czy da się ocenić, że to jest dla nich na przykład ważne?

Nie, oni wszyscy są tak samo wychowani w górach, to jest dla nich normalny obrazek. Czasami niektórzy mówią, że byli w górach czy na Babiej Górze, ale to jest jakby informacyjnie przekazane, że idziemy w góry, bo właściwie by tego w ogóle nie zauważyli.

Czyli specjalnie nie przeżywają wyjścia w góry, ich piękna?

Czasami trzeba im pokazać, jak tu jest pięknie, bo mogą tego nie dostrzec. Ale tam po prostu są góry dookoła. Po prostu wyjdę byle gdzie, to już jest wyjście w góry. I takie organizujemy wyjścia na przykład na kasztany. Czasami się też boją, bo jest jakaś wysokość, trzeba kogoś wziąć za rękę. Bardziej jako wyzwania to traktują.

I jak im się uda, to rzeczywiście są z siebie bardzo zadowoleni, dumni?

Tak, opowiadają, że byli, ale też traktują to jak jedną z wielu rzeczy.

Oni mają dla ciebie jakąś wdzięczność, zaangażowanie, bliskość?

Bardzo się przywiązują. Jak mnie nie ma, jestem na L4, to dzwonią, tęsknią, piszą. Staram się też tego nie nadwyrężać, ale pytają o mnie przez kogoś. Bardzo się przywiązują do osób, nie lubią zmian.

No właśnie, nie wiem, czy da się zachować dystans z takimi osobami. Czy w ogóle chcesz zachować?

Trzeba, ja chcę. Jednak przekraczanie pewnych granic nie jest tu dobrym pomysłem. To ja bardziej ich słucham, opowiadam o takich zwykłych rzeczach, jak my tutaj siedzimy, gadamy. Oni uwielbiają siedzieć, pić kawę rano i po południu – to jest ich ulubione zajęcie. Po prostu picie kawy, siedzenie, rozmawianie. Ja ich traktuję tak po prostu zupełnie normalnie. Oni to czują, lubią pogadać. Ale wiadomo, nie będę im opowiadać szczegółów ze swojego życia. Nie mogę.

Kalina Pustelnik, Górskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe, GOPR, Grupa Beskidzka

Rozumiem. Z innymi rzeczami pewnie jest podobnie – rozmowy, poziom wtajemniczenia w swoje życie.

Absolutnie, to ja bardziej ich słucham, opowiadam o takich zwykłych rzeczach, jak my tutaj siedzimy, gadamy. Oni uwielbiają siedzieć, kawa rano i po południu – to jest ich ulubione zajęcie. Po prostu picie kawy, siedzenie, rozmawianie. Ja ich traktuję tak po prostu zupełnie normalnie. Oni to czują, lubią pogadać. Ale wiadomo, nie będę im opowiadać szczegółów ze swojego życia. Nawet nieraz trzeba coś pościemniać.

A w pracy wiedzą, że współpracujesz z GOPR-em?

Wiedzą.

I rzeczywiście jest coś takiego, że musiałaś kilka razy wyjść, bo akcja?

Nie, z pracy nie. Takiej, gdzie ja sobie zarządzam, bo ja nie mogę zostawić busa i niech sobie wrócą na nogach. Zresztą nie ma tak w tygodniu, przez dzień, to naprawdę rzadko żeby była potrzebna pomoc z zewnątrz. Ale tak, jak jestem na nartach w weekend, gdzie już jest więcej ludzi w górach, to ja sama rezygnuję i idę na akcję, bo to jest moja praca, którą ja sama ustalam.

A czy boisz się czasami przy jakichś akcjach?

Przy akcjach chyba nie. Ja mam taki stres zawsze przed czymś, nawet przed tym spotkaniem mam stres, bo ja nie wiem, czy nie wyjdzie, jak to później będzie, jak koledzy to skomentują. Mnie stresuje na przykład, żeby się nie spóźnić. To mnie stresuje.

Czyli nie myślisz o takich rzeczach?

Ostatnio się bałam na jednym szkoleniu, wprowadzili takie nowe liny Dyneema. Są one od paru lat na rynku, ale teraz weszły też do GOPR-u. One są trzy razy mocniejsze, kilka ton wytrzymują, ale wyglądają jak sznurek na pranie i są cieniuteńkie, takie śliskie. Mimo to, że mają większą wytrzymałość, jak jednak wisisz na tej grubej linie, jesteś powpinany tym swoim sprzętem, nawet nie widzisz ziemi za sobą, to jakoś psychicznie się nie bałam. A tu po prostu jak wisiałam na tej linie, miałam stres, naprawdę.

Czyli zdarzają się takie sytuacje, że nawet ciebie można wprowadzić w stres, tak że rzeczywiście ten strach się pojawia. Ale na akcji, nawet na najtrudniejszych, poszukiwawczych nie?

Na akcji nie, bo tam tak się szybko dzieje, że trzeba tu szybko wpiąć, brać narty i po prostu iść. I nawet się nie boisz, nie stresujesz, tylko trzeba być skupionym czasami, żeby tam cię nie zwiało. Nie, chyba nie – takiego strachu nie odczuwam. To bardziej na tej linie – to można nazwać chwilami strachu. Wiadomo, tych akcji też nie ma dużo. Mówimy cały czas o tym, jakby to było cały czas. A to jest po prostu kilka takich dni w roku.

A jak na to twoje dzieciaki w ogóle się zapatrują?

Mówią mniej więcej tyle: „A, mama poszła na akcje”. „Uratowałaś kogoś?”

A dla nich nie jesteś taką bohaterką właśnie?

Nie, ja nie przedstawiam tego w taki sposób. Dla nich to jest normalne. A poza tym mówię ci, nie siedzę cały czas na akcjach. Raz na jakiś czas staram się być. Są ludzie, którzy dużo więcej dyżurują. Ja już tak nie mam.

Kalina Pustelnik –  z wykształcenia fizjoterapeutka, na co dzień pracuje w świetlicy terapeutycznej, od wielu lat współpracuje z GOPR, swoją energią do życia mogłaby obdarować kilka osób. Dziewczyna, która ma za dużo zajęć i żadnej pracy się nie boi – w czasie wolnym maluje dachy, sprzedaje choinki i uczy jeździć na nartach.

Zapisz