Dojeżdżamy pod Halę Miziową parę minut po dziesiątej wieczorem. Czekamy na Jurka, który ma zjechać na dół. Mija kwadrans i słychać odgłos silnika – szybko orientujemy się, że to nie samochód a quad. Wskakujemy na niego i wspólnie mkniemy na górę. O tym, że akurat Jurek Stec będzie miał dyżur w tym tygodniu dowiadujemy się parę dni wcześniej. Rozmówcy mówią – macie szczęście, to ratownik instytucja. Rozsiadamy się na najwyżej położonej stacji GOPRu i zaczynamy rozmawiać.
Od kiedy stoi ta stacja GOPR?
Od dziewięćdziesiątego roku.
Czyli już po osiemdziesiątym dziewiątym…
Tak, tylko że wszystko było robione jeszcze na tych zasadach – czyn społeczny, te naleciałości. W tym okresie nie było nic. Tak że to, co zostało zrobione, i tak dobrze, że tyle się udało.
Wspominałeś, że tutaj zastał cię stan wojenny. W którym miejscu dokładnie?
W schronisku.
Tutaj na hali?
Tak, było pełne schronisko. O ile pamiętam, to byli studenci z Olsztyna. Dobrze się bawili.
A jak się dowiedzieliście?
Z telewizji.
Ale nie oglądaliście przemówienia?
To leciało cyklicznie, więc potem prawdopodobnie ktoś to oglądał. Natomiast nie było czegoś takiego jak w innych schroniskach, gdzie z długą bronią przyszli od razu w nocy i sprowadzali ludzi. „Pakować się, pod broń” i sprowadzali. Tego tu nie było. Natomiast dostali czas na spakowanie i wszyscy opuścili schronisko. Zostałem sam. Może nie tak sam, bo kierownictwo zjechało, a był taki chłopak ze mną, syn znanego aktora.
I co się działo?
To wyglądało tak, że łączność była. Ja miałem – począwszy od rakietnicy, radio, telefon, wszystko. Tylko ludzi nie było, bo pilnowali nie na granicy, tylko na dole. Nikogo nie dopuszczali. Nie było wyjazdów, więc miałem święty spokój. A mało tego – dobrze wspominam, bo lodówki były zapełnione na maksa.
Ale normalnie pełniłeś służbę?
Tak, tylko ludzi nie było. Było dużo ucieczek przed stanem wojennym. To ratowanie wyglądało w ten sposób, że nas powiadamiali, że ktoś przekroczył granicę. Myśmy szli i były przypadki paskudne, bo na przykład dzieciaki tam się poodmrażały, były amputacje. Przed stanem wojennym nagłośnili tak ten rejon, że tu nikt nie pilnuje, można przejść – to wszyscy hurra. Na mapie blisko do Austrii. Przyjeżdżali i to się ciągnęło, a potem w stanie wojennym po jakimś czasie umorzyli, chyba po osiemdziesiątym czwartym.
A te pierwsze dni po wprowadzeniu stanu wojennego – ty po prostu siedzisz na bazie i nic?
Nie, ja miałem telefon. Miałem łączność z naszą stacją, która wtedy była nie w Szczyrku, ale w Bielsku. Łączność miałem normalną, radiową, bo wtedy mieliśmy już radia – i to bardzo dobrej klasy. Więc była bezpośrednia łączność i siedziałem cały czas.
A wtedy ile lat już byłeś ratownikiem?
8-9, bo wcześniej dyżurowałem na Rysiance. Stamtąd przyszedłem tu. To był osiemdziesiąty rok.
Wtedy byłeś już starszym ratownikiem?
Tak. I wtedy mnie naczelnik przerzucił na tę stację.
Ile w górach siedzisz tak naprawdę w skali roku?
W tej chwili całe lata praktycznie, a w tym okresie przynajmniej całą zimę, ale wcześniej różnie to wyglądało. Na Pilsku robiliśmy zawody z dzieciakami w czerwcu zawsze, czyli od listopada się już jeździło na nartach, bo były takie opady. Zimy były zupełnie inne. Tak, że się siedziało pół roku stale.
To co – listopad–marzec?
Marzec, kwiecień, maj. Pamiętam, jak jeździliśmy dziewiątego, dziesiątego maja. Były takie numery, że w stanie wojennym robiłem zawody na dziewiątego maja.
Trudno to sobie wyobrazić.
W stanie wojennym robiłem zawody z okazji Dnia Zwycięstwa. Wszyscy po zawodach zjechali na dół na przystanek w Korbielowie, gdzie teraz jest asfalt aż na tę krzyżówkę. Tam do krzyżówki można było na nartach zjechać. A w czerwcu robiłem zakończenie sezonu dla dzieci z okolicznych wiosek. trzeba było podejść na wschodnią stronę. W żlebach podchodziliśmy, ale śnieg był zawsze.
Pamiętasz swoją pierwszą akcję?
Na Czantorii. Dość szybko ta edukacja wyglądała, bo były szkolenia i mając osiemnaście lat, już samodzielnie pełniłem dyżury.
A czemu chciałeś być ratownikiem?
To może wynikało z czego innego, bo bawiłem się w sport, jeździłem na nartach wyczynowo. I potem, jak to się urwało – ta wyczynowa jazda – były perturbacje w klubie. Człowiek przechodził z juniora do seniora. Problem był z pieniędzmi. Potem zawiesili nas za przejście z klubu do klubu. Jazdę na nartach kontynuowałem w GOPR. W sezonie 1972-73 już pracowałem.
Ale czemu akurat ratownikiem?
Był taki moment, że byłem na treningu – to było w wieczornych godzinach – jako dzieciak. Wyglądało to tak, że po lekcjach, powiedzmy od godziny dziewiętnastej, jeździliśmy na stoku oświetlonym. Był trening i na koniec po prostu się zjeżdżało na nartach. Ja mieszkałem w Ustroniu, tam był klub. Na koniec zawsze się wyjeżdżało wyciągiem i później się rozpędzało na wprost, to się do domu dojechało praktycznie po drodze asfaltowej, zaśnieżonej. Tym razem jednak wpadłem w ścianę lodową. Finał był taki, że chcieli mi nogę ucinać. A przy tym wszystkim, jak leżałem na stoku, to były dzieci, byli różni ludzie – nikt mi nie był w stanie pomóc. Dopiero potem jakiegoś ratowników ściągnęli, moich znajomych zresztą. I udzielili mi pomocy. Przeleżałem swoje w jakiejś chałupie, w końcu pogotowie, szpital.
Ile trwało leczenie?
Cały rok . Ale to jak wieczność – byłem wtedy dwunastoletnim dzieckiem. To tak utkwiło we mnie i potem ciągle ci ratownicy byli. I to jedno z drugim było połączone. Ciągnęło mnie to.
Jak masz osiemnaście lat, robisz pierwszy dyżur samodzielnie. Kiedy wobec tego zacząłeś kursy?
Całe pół roku przed. Tak jakoś się zgłosiłem i od razu. Jeszcze nie było ludzi, to naczelnik z kimś tam zaręczali, jakieś podpisy, cuda niewidy, żeby tylko można było pracować. Potem ciągłe szkolenia w czasie. Ten podstawowy kurs to w siedemdziesiątym czwartym skończyłem, a w szóstym czy siódmym – drugi stopień. Wtedy intensywnie było, bo w tym wieku myśmy nie mieli rozgraniczenia: GOPR i TOPR. Szkolenia były wspólne. Siedziało się w Tatrach na okrągło, a ja w Tatrach siedziałem zawsze – od dzieciaka do osiemnastego roku. W Polsce kiedyś jeździło się na nartach praktycznie nigdzie. W żadnym tam Korbielowie czy Ustroniu, tylko zawody były w Zakopanem, Szczyrku i Szklarskiej Porębie. Nie było innych ośrodków. Nigdzie. Teraz wyciągów powstało tyle, że ta młodzież wszędzie jeździ, ale wtedy tylko tam.
To wróćmy do tej Czantorii. Co tam się działo na tej pierwszej akcji?
Było zwichnięcie stawu barkowego. Pamiętam dobrze. Notabene to był mój starszy kolega. Wiesz, że gościa nie jesteś w stanie dotknąć, bo ból jest tak potężny, jeśli głowa kości ramieniowej jest poza stawem barkowym. Kiedyś to jeszcze uczyli nas tak, że tych barków trochę nastawiliśmy swego czasu. Teraz już tego nie wolno robić. Żaden ratownik tego nie robi dzisiaj. Wszystko do ambulatorium. Tylko się zabezpiecza, odwozi i tak dalej.
Czy dużo wypadków miałeś na wyciągach?
Na wyciągach to po prostu się siedziało. Trzy, pięć, dziesięć wypadków w ciągu dnia, tak że praktyki było dużo. Potem poszedłem do wojska. W wojsku też, począwszy od iniekcji wszelakich, na izbie chorych pracowałem – miałem tam sto osób – i to się ciągnęło. Potem był taki okres, że pracowałem w zimie w GOPR-ze, a w lecie – na pogotowiu. Potem już, nie tak dawno w zasadzie, pracuję lato, zima – na okrągło.
Zawsze w grupie beskidzkiej?
Tak, zawsze.
Czyli najpierw byłeś na Rysiance?
Wszystkie stacje przeszedłem na początku, bo kiedyś był taki cykl, że trzeba było wszystko przejść, a jak się zaczynało, to chodziło się, żeby poznać specyfikę danej stacji, żeby poznać lepiej teren, bo to wiadomo, że każdy ratownik musi znać topografię znać i teren działania grupy, ale wtedy jeszcze dodatkowo, powiedzmy, po dwa tygodnie na każdej stacji się spędzało. Teraz tego nie ma – i to jest błąd. To warto wiedzieć, bo na każdej stacji to inaczej wygląda. Nie wystarczy podjechać do wypadku – trzeba znać środowisko, wyciągi. Wszystkiego przez radio nie dało się załatwić.
A co się zmieniło? Masz czterdzieści parę lat doświadczenia.
Szkolenia się zmieniły. Ostatnie lata – unijne pieniądze na unijne szkolenia. Ci chłopcy już po rocznym szkoleniu znacznie więcej umieją.
Ty sam mówiłeś, że szkolisz w Austrii.
Tak, ale ja się właśnie narciarstwem alpejskim zajmowałem.
Już nie szkolisz?
Nie, bo nie ma czasu w tej chwili. Kiedyś dorabiałem w każdy możliwy sposób – gdzie jakiś wyjazd był, to jeździłem. Było okres, że w klubie pracowałem jako trener.
W jakim klubie?
Był taki w Korbielowie. Dopóki były pieniądze, to było dobrze – to znaczy sponsor. To wszystko się odbywało na zasadzie prywatnych pieniędzy, a nie na dotacji. W Polsce jak się nie zrobi wyniku, to trzeba zapomnieć. Na nartach jeżdżą ci, którzy mają pieniądze. Reszta się ślizga.
W ilu akcjach brałeś udział?
Prawdę mówiąc, nie wiem. Tu na przykład liczymy, robimy statystyki, bo ta papierologia już w tej chwili jest taka, że jej wszyscy wymagają. Tam się rozróżnia: akcje, wyprawę, interwencję.
Czym to się różni?
Zazwyczaj czasem, liczbą osób i użyciem sprzętu, transportu. Prosty przykład – śmigłowiec to już jest wyprawa. Jak są trzy osoby do dwóch godzin z transportem – to są akcje, powyżej wyprawy. To jest tak jasno w tej chwili rozgraniczone. Wtedy tych akcji było więcej, poszukiwawczych, takich z prawdziwego zdarzenia – bo GPS-ów nie było. W takiej kopule Pilska, jak zeszła mgła i końcówek butów nie widziałeś, to nie było siły, nie było mocnych, żeby nie zabłądzić. Nie było takiej opcji, bo nie masz punktu odniesienia. Lewo, prawo – nie istnieje. Ja się zgubiłem kilkanaście razy, z tym że zawsze miałem przewagę – jak zszedłem dokądś, to byłem w stanie zorientować miejsce, gdzie jestem: czy potok, czy jakieś zagłębienie, drzewa jakieś niżej. Wiedziałem i wtedy robiłem swoje, ale był okres, że nie wiedziałem, gdzie jestem, bo wszędzie biało, a jak wiało, to jak się obejrzałeś, to za tobą nie było śladu. W tej chwili jak masz GPS – to jest zupełnie co innego. Ja GPS mam, nawet dzisiaj miałem gdzieś w kieszeni – ale mam, bo mam. Czasami trzeba tak, że leci, ja mu współrzędne podaje, bo on też nie wie, dokąd leci. Ten śmigłowiec na przykład – ja tu miałem do dyspozycji na Miziowej przez trzy lata.
Co mu się stało?
Stracił ogon i coś tam jeszcze. W każdym razie dobrze to już było. Na takim ośrodku narciarskim jak tu był śmigłowiec, stał na okrągło – tylko do mojej dyspozycji. Każdy wypadek praktycznie był zwożony – i to są lata osiemdziesiąte, przed osiemdziesiątym dziewiątym rokiem. Z każdym latałem. Ta pomoc była szybko niesiona. Śmigłowiec stał, tylko dzwonili i już był na górze. Dziennie tam sześć, siedem lotów było – co najmniej. U nas też bywał śmigłowiec, ale miała go do dyspozycji cała grupa.
Jakie problemy macie tutaj najczęściej?
Zagubienia są, czasami jakieś wychłodzenie też się zdarza, przemęczenie ostatnio. Bywa tak, że zazwyczaj jakiś telefon: ktoś nie doszedł, zagubił się. W tej chwili ludzie mają telefony…
I jest aplikacja “Ratunek”.
Powoli ludzie zaczynają ludzie korzystać.
Bardzo fajnie to działa, szczególnie, jak ktoś swój profil uzupełni, ponieważ można tam wpisać i choroby, wszystko. Jak się dzwoni, to od razu widać.
Ale samo to że, jak kliknie, to na mapie z dokładnością do dziecięciu metrów widać, nawet chwalą się, że bliżej. To jest super sprawa.
Co najgorzej wspominasz?
Najgorzej, jak ktoś odchodzi, a szczególnie młody człowiek, zdrowy organizm. Taki ciekawy przypadek, bo to były lata osiemdziesiąte. Podjechałem i od razu stwierdziłem uraz kręgosłupa. Tak było. Młoda dziewczyna, dwadzieścia jeden lat, z narzeczonym. Wesele za parę dni miało być. Jeszcze było wszystko ok. Na szósty czy na dziewiąty dzień zmarła. Mnie powiadomili. Potem dochodzenia, cuda niewidy. To potem zawsze się odbija echem.
Przewróciła się?
Przewróciła się na tej ściance i tam złamała kręgosłup. I żeby było ciekawiej, to ludzie skojarzyli pewne sprawy. W dniu, w którym ją składali do grobu, dokładnie o tej samej godzinie ten helikopter się rozbił wtedy. Tam stoję koło tego helikoptera. Żeby było ciekawiej – jeszcze żona tu była wtedy. I ja wyskakiwałem gdzieś z wysokości dziesięciu metrów. Jeszcze byłem tak zachłanny, że narty zdążyłem wyrzucić.
W tym helikopterze byłeś? W tym, co się rozbił ty byłeś?
Tak, zdążyłem narty wyrzucić i wyskoczyłem.
A dziwisz się, że ja sprzęt pierwszy rzucam.
Ale te narty też były tak znaczące dla mnie, bo to były porządne narty. To było na górce za lądowiskiem. Zdążyłem popłynąć, jeszcze na brzuchu zjechałem pod las. Moment obrotowy jest nieprawdopodobny. To ma szybkość naddźwiękową. Płaty były rozrzucone na odcinku jakichś czterech kilometrów.
Wszyscy przeżyli?
Tak. Ci, którzy zostali w środku – tam były jakieś urazy. Ale wszyscy przeżyli.
Powiedz, co się stało. Zdmuchnęło was? Tylne śmigło poszło?
Nie. Potwornie wiało. Wtedy zwoziłem już szósty wypadek i mieliśmy siadać na dole, bo tak wiało, że w powietrzu śmigłowiec tak się zachowywał, jakby ktoś tłukł o niego. Ale tu była akcja, tu był kolega, ja przez radio z nim rozmawiałem i mówi: „Słuchaj, Juras, przyleć, bo mamy akcję ratunkową”. Ja mówię: „Lecimy do góry”. W zasadzie ja nie dysponuję tym, tylko szofer i on wie na przyrządach, czy może, czy nie może, ale zdecydował się polecieć. I po prostu jemu mocy zabrakło. On, jak tu wyszedł zza lasu do góry, to już nie było szans. On już cuda wyprawiał. Ja już to widziałem, udało mi się otworzyć, wyskoczyłem, a on potem walnął. Poleciał na dziób. I zsunął się po śniegu, i to dodatkowo też zamortyzowało, że to nie było na płaskim. No ale przeżyli wszyscy.
Ile osób było w środku?
Trzy osoby, ja byłem czwarty.
Dziesięć metrów – ale to w śnieg uderzyłeś?
Na pochyły stok. Mniej więcej. Ludzie widzieli ze schroniska, co się dzieje, między innymi moja żona – i wyleciała. Wylecieli przed schronisko i krzyczeli: co się dzieje z helikopterem? On wył jak diabli, bo brakowało mu mocy. Miał problemy do zwrotu dojść i tak dalej, tylko się ustawiał pod wiatr. Finał był taki, że dostałem od małżonki zakaz lotów.
A coś mówiłeś o tym powiązaniu.
To, co mówiłem o tym wypadku, ludzie powiązali ten przypadek, bo to się dość długo ciągnęło, bo dopatrywali się tam nie wiadomo czego. Ale to był normalny wypadek na nartach, niefortunny. Kręgosłup tak poszedł, że jeszcze bodajże podstawa czaszki, jeszcze coś tam. I po paru dniach w dobrym szpitalu zmarła ta dziewczyna. Ktoś tam doszedł do tego, że śmigłowiec się rozbił o tej godzinie, jak ją do grobu składali. I takie halo jakieś z boku się zrobiło, że to coś tam, nie wiadomo co. Ja tam nie wierzę w takie rzeczy, ale skojarzyli to.
Jak zaczynałeś, to jaki miałeś sprzęt? Narty?
Na początku na akcje na zjazdowych nartach szedłem. Potem na jakiś takich linkach typu kandahar, bo to już było lepsze.
A co to jest linka?
Taka linka była do zapinania. Całkiem przydatna, bo but pracował. Biegowe narty były z kolei za słabe. Ja dużo na biegówkach chodziłem, bo miałem do nich dostęp. U mnie na dyżurce zawsze było ich ze trzydzieści sztuk. Jedną złamałem, to brałem następną. Nie do pary, ale sztukę. Ale to było tak, że na przykład na Cudzichowej to były takie kalafiory z lodu nawiane, że jak się jechało na nartach słabych, że pół uleciało narty albo dziobu, no i nurkowałeś gdzieś w śniegu. To było za słabe do naszej służby. Te plastikowe narty, krótkie, które robiliśmy potem do chodzenia, to już było lepsze. Potem dopiero turowe nastały. W tej chwili już jest bardzo dobry sprzęt.
O kiedy taki sprzęt jest wprowadzany?
Początek lat dziewięćdziesiątych w zasadzie.
A najdłuższa twoja akcja ile trwała?
Ponad siedemdziesiąt godzin. Poszukiwanie jakieś w tym rejonie. Nieszczęśliwe, bo był potworny śnieg. Wtedy używaliśmy rakietnic. Bardzo dobra rzecz, czasami tego brakuje w tej chwili.
A co to jest?
Strzelasz do góry, z każdej odległości, jeśli tylko widzisz, cię identyfikuje każdy, kto zauważy. Za Palenicą z prawej strony, pamiętam, strzelałem, przeszedłem na Rysiankę sam, bo nikogo nie było, i gość tam spał. Ja strzelałem – potem to lokalizowaliśmy. Gość spał w śpiworze zasypany. On nie słyszał, ja go nie widziałem.
Jak zaczynałeś, to miałeś jakichś guru ratowniczych?
Znałem chłopaków, natomiast tej służby zawodowej nie znałem, bo to jest jak ze strażą pożarną – są ochotnicy, czyli z toporkami – jest pożar, to idą do pożaru. A są jednostki wyspecjalizowane, które mają cały ten sprzęt. Tu miałem taki przypadek dwa lata temu – był taśmociąg, chłopca wciągnęło. Jako transport do wyciągu krzesełkowego, od dołu był taśmociąg górniczy, żeby nie trzeba było podchodzić. I dzieci, które były w normalnym przedszkolu narciarskim, jeździły, a że ich było dużo, to ci instruktorzy tak podzielili, że sobie zjeżdżali dookoła, brali dzieciaki na tę taśmę, wchodzili, podjeżdżali, znowu zjeżdżali, żeby nie trzeba było podchodzić. Z tym że tam był zakaz, samodzielnie można było od czternastego roku życia. Trafił się taki dzieciak, któremu tam gdzieś narty zatrzymało, wsadził rękę, porwało mu ją do tego taśmociągu. I połamało. Dobrze, że został tak i go nie wmieliło. Było złe zabezpieczenie. Wyłącznik nie zadziałał. Myśmy tam podjechali, to co prawda już to stanęło, ale problem był z wyciągnięciem tego dzieciaka, bo myśmy nie wiedzieli, w ilu miejscach ta ręka jest. Wrzask, mnóstwo ludzi. Przyjechała straż pożarna – miejscowi. Oprócz papierosów i komórek nie mieli nic. To co z takiej straży? W tej chwili jednostki, które tam udzielają pomocy na drodze, mają pełny sprzęt, do cięcia i tak dalej. Gdyby mieli cokolwiek, to by go wycięli od razu.
Długo się tam męczyliście?
Jakimś łomem udało się to wszystko wyciągnąć. Śmigłowiec też nie wylądował, bo pogoda się popsuła. „R” (czyt. Erka) była, lekarza przywiozłem. Operacja wiem, że się udała. Dzwonili i wszystko było przygotowane od razu na stół. Dobrze, że się tak skończyło. Natomiast po prostu byli nieprzeszkoleni, nie mieli tego sprzętu. My tych pił mechanicznych nie mamy. A tam to było potrzebne.
Jesteś tu najstarszy stażem?
Z czynnych jednym z….
Nigdy nie myślałeś, żeby odejść?
Kiedyś trzeba będzie odejść, każdy odejdzie. Ale tak to wiesz – w lustro nie patrzę. Jeszcze na szczęście jako tako zdrowie dopisuje.
A nie miałeś akcji, że ci się odechciało, coś pękło?
Miałem kręgosłup połamany, i to nie raz, nogi, ręce – wszystko, co się dało.
Kręgosłup? Jak?
Pierwszy raz to robiłem roboty wysokościowe – na kominach, na blokach. Jak człowiek był uwięziony na krzesełku i coś tam poleciało, to jak przydzwoniłeś, za przeproszeniem, dupskiem, to na kręgosłup szło. Było to złamanie kompresyjne – kręgi poszły. Na szczęście to wszystko funkcjonuje.
Czyli kręgosłup, ręce – z helikoptera spadającego wyskoczyłeś. Coś jeszcze skrywasz?
Cokolwiek byś wymyślił, to było połamane. Wtedy jak nogę złamałem, to mój ojciec podpisał amputację w szpitalu w Cieszynie. Miałem takie szczęście, że mój trener wyniósł mnie na rękach, chłopaka dwunastoletniego. Rozbił nogą drzwi. Klub był porządny, jak na tamte czasy, bo nawet karetkę mieliśmy swoją, i na zasadzie tych układów zawiózł mnie do Piekar. Jedna, druga operacja – na ten czas takich operacji nie robiono, bo zastosowali jakieś pętle, druty i inne rzeczy. I noga jest i funkcjonuje. Ślady tam zostały, bo to było parę razy cięte. I to w takim niefortunnym miejscu, bo wtedy wszystkie wiązania powodowały, że złamania były zazwyczaj podudzia, nad butem.
A do jakichś momentów wracasz szczególnie? Masz swoje ulubione opowieści?
Wtedy jak spotykam tych ludzi. Tak jak wspominają. Zawsze ktoś coś dopowie. Czasami po latach bajki z tego wychodzą. Tak słucham z boku – szok. Na filmie właśnie, pamiętam, był taki dobry numer, bo gościa zwoziłem trzy razy. On już mnie znał po imieniu. Takiego pecha miał. To się fajnie wspomina takie rzeczy, bo to wesoło jest. A teraz to bardziej bezimiennie. Kiedyś to trwało dłużej z tym klientem. Jak związać, to trzeba było odczekać na pogotowie i tak dalej, a teraz człowiek wszystko robi, żeby było jak najszybciej. Masz łączność na tyle dobrą, że jesteś w stanie wszystko zgrać. Wtedy się siedziało w schronisku, to wszyscy się znali w nim. Nie było ludzi z zewnątrz, bo nie było wyciągów do schronisk. Od czasu do czasu ktoś się pojawi i potem przyjeżdża gość i mówi: „A wiesz, ty mnie uczyłeś na nartach”. Fajnie, i teraz zaczyna opowiadać i wtedy sobie przypominam, że coś takiego było faktycznie. Tych ludzi się dużo przewinęło, więc trudno zapamiętać wszystkich. Teraz mnie nie było trzy tygodnie, bo miałem tydzień urlopu, to przyjechał pan. On mi opowiada, okazało się, że jego żonę zwoziłem. Złamała bodajże kość ogonową – taki uraz niewesoły. Boli. Myśmy się zgadali – on nie wiedział, że ją zwoziłem. A dużo rzeczy człowiek jednak nie pamięta. Tu jakieś złamanie, jedno, drugie, trzecie zrobiłeś. Trudno, żeby to pamiętać.
Ty jakoś się ostałeś?
Jakoś tak zostało. Z przyzwyczajenia, jak sam widzisz. Już tyle lat minęło. Miałem krótką przerwę, bo był problem i z zatrudnieniem, i z pracą, ale i tak siedziałem w górach, bo pracowałem z kolei, ucząc dzieci jeździć na nartach. Była to namiastka, ale zawsze żyłem obok, tu. Tu miałem chałupę na dole i codziennie tu byłem na stoku, ewentualnie na wyjeździe gdzieś, bo to od zawodów do zawodów się jeździło, ale potem znowu czym prędzej wskoczyłem. I tak to już jest. Pociągnęło mnie. Najgorsze, że człowiek nie widzi, że już tyle lat minęło.
Czemu nie widzi?
To lustro jest od czasu do czasu. Nie czuję tego fizycznie jeszcze. Wiadomo, że te wskaźniki idą w dół, bo nie ma siły, żeby się ścigać z chłopakiem, który ma dwadzieścia parę lat, ćwiczy, biega i tak dalej, ale wydolność jest na tyle dobra, że nie ma problemów, jak na razie. A jak to długo potrwa, zobaczymy. W każdym razie nie spieszy mi się do ciepłych papuci.
Po czym poznajesz dobrego ratownika?
Przychodzą ci młodzi ludzie czasami na pierwszy, na drugi, na trzeci dyżur i widać u jednego zainteresowanie, chciejstwo – on się chce czegoś jeszcze nauczyć, on ciągle pyta o coś i tak dalej. Drugi przyjdzie, powiedzmy tak jak ty – komputer, laptop i nic poza tym.
He, he, dzięki :)
I on jest zdziwiony, że jest wypadek, że są jakieś działania. Czasami nawet bywa tak, że jest obrażony, że coś trzeba robić. To mnie od razu szczękościsk bierze. A gro chłopaków jest takich, którzy przychodzą, pytają. Mało tego, jak już ktoś do pracy się spóźni i słowa nie jest w stanie powiedzieć. Dla mnie to jest chore. Kiedyś na dyżur – zaczynały się w sobotę – w piątek już wieczorem ludzie byli, bo trzeba było dojść piechotą. I na Pilsko w tej chwili jest tam wyjścia godzinę–półtorej, ci, co dobrze biegają, nawet mniej. W zimie trzeba było czasami iść cztery–pięć godzin ten odcinek piechotą. I oni przychodzili wieczorem po to, żeby na rano dotrzeć. I dla mnie to jest normalne. A w tej chwili widzisz – wyciągi są i oni nie są w stanie na dyżur dotrzeć.
Ale są i inni?
Są tacy młodzi, którzy zawsze, jak dyżur zaczyna się o ósmej, za pięć ósma najpóźniej są, czyli już ta obowiązkowość jest – to inaczej wygląda. Ordnung musi być. To jest służba, trzeba być. Często jest tak, że ratownicy nie dojdą, przykładowo na dyżury narciarskie. Jest godzina ósma – są już wypadki, nie ma nikogo. Albo godzina siedemnasta – to oni już dawno w samochodach, pędzą do domu, i są wypadki. Człowiek zostaje sam, dlatego, że jest pracownikiem, a on jako ochotnik ma inną tolerancję do tego wszystkiego, bo to robi, jak twierdzi, za darmo. Trzeba więc być pasjonatem, żeby dobrze za darmo wykonywać tę pracę – tak ja to widzę w każdym razie.
Większość macie tutaj mężczyzn?
Są kobiety, ale zdecydowanie więcej mężczyzn.
A to jakoś rośnie, czy tak się trzyma na stałe?
Są takie okresy, że się pojawia parę dziewczyn. I potem to się wiążę z kolei też z rodziną, bo to eliminuje, bo dzieci trzeba wychowywać i nie ma czasu. Są, ale sporadycznie. Z tym, że jak są, to niektóre dziewczyny są tak jak chłopy co najmniej. Ona sama jest w stanie wszystko robić. Tu mamy koleżankę. Jeździ skuterem, samochodem – jest to chciejstwo, tak jak mówię. Dzwonię, od razu wszystko gotowe. Nie ma problemu.
A żeby zostać zawodowym, to ile trzeba się napocić?
Zawsze są chętni, ale nie ma miejsc. Stąd się to bierze. Trzeba spełniać warunki. Jest oczywiście konkurs piękności, jak jest tam jakieś miejsce, to trochę ludzi startuje, i decydujący głos ma zawsze naczelnik w tej sprawie, tak czy inaczej.
A rodzina jak?
Rodzina to raz jest większa, raz mniejsza. Różnie to bywa, bo też się w związkach nie wszystkich układało. Tej tolerancji trzeba dużo, tak że zawsze ją zwiększam. Pierwsza żona, druga żona… I to tak jest w tej pracy.
Dużo mówisz o wolności, jest taka ważna dla ciebie?
Ważna. Jak kiedyś jakieś dyżury w biurze miałem, to dla mnie tydzień trwał wieczność. Wieczność! To zegarek tak, i non stop patrzyłem, która, jak długo jeszcze, bo najgorzej, jak się nic nie dzieje. Tam są oczywiście wyjazdy i tak dalej. Mija czas. Tu nawet jak mam dużo czasu, to jakoś nie zauważam tego, bo czy obiad zjem wieczorem czy rano, czy na drugi dzień, czy w ogóle – to jest obojętne, a tam każdy patrzy, o której kawa, o której przerwa, gdzie na obiad. Ci ludzie tam mają domy, stacja jest blisko chałupy. Tak że to nie każdemu odpowiada na tej zasadzie.
Jakbyś tak myślał sobie o przyszłości, to coś byś tutaj zmienił na lepsze?
To tak szybko się zmienia, że w tej chwili człowiek by nie chciał zmieniać, tylko żeby to ciągle szło do przodu, bo to jest fajne, bo czegoś nowego nawet od tych młodych człowiek się nauczy. Taki GPS po kolei – to wszystko zaczęło wchodzić w pewnym momencie. Już nie tylko nos wystarczy, znajomości, tylko jeszcze trzeba było się pewnych rzeczy nauczyć. W tej chwili to pędzi do przodu, te wszystkie aplikacje. Kiedyś to nawet do pomyślenia nie było. Kiedyś telefon to była korba, kręciło się pół godziny. Okazało się, że druty gdzieś były pourywane, tak jak na Rysiance. Zakładało się narty, cały dzień się poświęciło, w końcu się znalazło – gdzieś tam się zadrutował. Znowu się kręciło telefon – jakaś pancia podniosła gdzieś na poczcie, coś tam przełączyła, a w tej chwili każdy ma co najmniej jedną komórkę. Dzieci, jak przychodzą tu często na jakieś prelekcje, to nie ma takiego na wycieczce, żeby nie miał komórki. Czasami pytam, co ich interesuje, bo trudno im opowiadać o latach dwudziestych, trzydziestych, o powstaniu GOPR-u, bo to kompletnie ich nie interesuje.
A co ich interesuje?
Pierwsze pytanie to: „O, jest Internet!” i już mają zainteresowanie. Trochę się zmieniło.
Jerzy Stec – ratownik Beskidzkiej Grupy GOPR, człowiek-historia, cokolwiek się o nim napisze, to i tak za mało.
5 komentarzy