Do dziś nie rozumie, czemu ludzie pływają po alkoholu, kąpią się, gdy jest wywieszona czerwona flaga i nie noszą kamizelek na wodzie. Dzięki tej pracy zrozumiał natomiast, co znaczy powiedzenie: „tonący brzytwy się chwyta”. O strachu, sytuacjach, które odciskają piętno, oraz o tym, dlaczego dobry ratownik to żywy ratownik.

Jak długo jesteś ratownikiem?

Od 81 roku, czyli … 34 lata, a od 25 lat jestem instruktorem.

To kawał czasu. W jaki sposób zaczynałeś?

Wszystko zaczęło się nad Zalewem Arkadia. W 1981 roku zapisałem się na kurs młodszego ratownika. Po zdanym egzaminie zacząłem pracować jako ochotnik, odpracowywałem godziny społeczne na dyżurach, w następnym roku zrobiłem uprawnienia ratownika wodnego i poszedłem do pracy. A dalej, w 1987 roku zrobiłem stopień starszego ratownika i 1990 roku zdobyłem uprawnienia instruktora ratownictwa wodnego.

Czyli od 1982 roku działasz jako ratownik… Gdzie pracowałeś na początku – na basenie, na jeziorach?

Zaczynałem pracować na jeziorach, ponieważ pierwszy basen w Suwałkach został otwarty dopiero w 1992 roku. Czyli w momencie, gdy rozpoczynałem, w grę wchodziły tylko wody otwarte.

Dlaczego taka droga?

Bo innej wówczas nie było. Zawsze marzyłem o tym, żeby być instruktorem, bardzo mnie to pociągało, całe życie kochałem pływać i byłem związany z wodą. Ale to były też inne czasy, nie było edukacji, czy działań pokazujących, dlaczego warto być w WOPR. Po prostu szedłem drogą i przeczytałem gdzieś na tablicy o egzaminie na żółty czepek. Był 1981.

Co to za egzamin na żółty czepek?

W tamtym czasie była to taka specjalna karta pływacka, która dawała możliwość pływania poza wyznaczonymi kąpieliskiem, na wszystkich akwenach otwartych, poza miejscami zabronionymi do pływania. Zakładało się więc żółty czepek z takim czarnym pasem i mogłeś pływać po każdym jeziorze, do 500 metrów od linii brzegowej morza. Zainteresowałem się tym, poszedłem, ale okazało się, że byłem za młody. Egzamin można było zdać od 18 lat, a miałem 16 lat. Było mi przykro, byłem rozgoryczony, ale wtedy pani zapytała, czy może nie chciałbym iść na kurs młodszego ratownika.

Mirosław Zajko, Suwalskie WOPR, ratownik, instruktor

I chciałeś?

Byłem wtedy z kolegą i obaj zapisaliśmy się na ten kurs, w następnym roku. Do dziś pamiętam, jak dostawałem na tym kursie porządnie w tyłek. Człowiek myślał, że już potrafi tak dobrze sobie radzić. Dopiero, jak się porządnie nałykałem wody, zmieniałem zdanie. Czasami woda była taka zimna i nie wierzyliśmy, że przy takiej temperaturze instruktor wrzuci nas do niej, ale nie było taryfy ulgowej, wrzucał. Po szkoleniu zapisałem się na egzamin ratownika wodnego, zdałem go i poszedłem do pracy. Potem co roku w wakacje zatrudniałem się na suwalskich kąpieliskach i trochę nad morzem, bo taki był też wymóg do stopnia starszego ratownika.

Więc woda to było najważniejszy argument, który Cię przyciągnął do tej roboty? Czy było coś jeszcze?

Raczej ktoś. Mój ojciec miał uprawnienia ratownicze, studiował w Akademii Morskiej w Gdyni, pływał bardzo fajnie i to on mnie tego nauczył. Przygotowywał mnie do wody, żebym umiał sobie radzić, właściwie od samego początku. Miał łódkę, lubił wędkować, ja nienawidziłem, ale wypływaliśmy często daleko w jezioro i wtedy ojciec wskakiwał do wody i płynął, a my łódką za nim. To był wspaniały widok. Myślę, że to pływanie w genach nam przekazał. I ja tak samo – moi dwaj synowie również są ratownikami, zrobili uprawnienia. Starszy syn pływał także wyczynowo i to z sukcesami. Gdy studiowali, to w wakacje dorabiali sobie jako ratownicy. Pływają bardzo dobrze, także dla zdrowia. Zawsze uważałem, że osoby, które chcą zdrowo się rozwijać, powinny pływać.

A adrenalina czy chęć pomagania ludziom – czy one miały wpływ na to, że zostałeś ratownikiem?

Rzeczywiście, jak pamiętam swoje pierwsze akcje, to ta adrenalina była wielka. – Instruktor na kursie powiedział nam: „macie sprzęt i wszystkie akcje z nim wykonujecie”. Jednak młodzi ratownicy zapominają o tym i wskakują czasami bez sprzętu, zapominając o bezpieczeństwie. Ja oczywiście też taki błąd popełniłem na początku swojej przygody z ratownictwem. Popłynąłem do człowieka wpław i zapomniałem, że są koła, rzutki, ale poradziłem sobie, choć miałem cykora prawdziwego. Szczególnie, gdy podpłynąłem i zobaczyłem ten przerażony wyraz twarzy. Udało się jednak, mimo takiej adrenaliny. Potem już zawsze pamiętałem o sprzęcie.

Poza tym, że pracujesz jako ratownik, także szkolisz młodzież?

Tak,  w tej chwili prowadzę zajęcia z nauki pływania w klasach III suwalskich szkół podstawowych oraz z nauki pływania i doskonalenie pływania w suwalskim Aquaparku, a także klasy sportowe w pływaniu. Miałem swoich medalistów, mistrzów Polski w pływaniu. W sporcie szybko zawodnicy kończą karierę, a dla ratownika jest to wciąż bardzo dobry wiek, dlatego mówiłem, że mogą zrobić uprawnienia i pracować. Bardzo wielu jest pływaków-ratowników. Fajnie, jak się na to decydują, bo oni mają wodę we krwi, od dziecka lubią ją, czują i są sprawni.

Kto zatem nadaje się na ratownika poza tymi, którzy mają wodę we krwi?

Ta praca zdecydowanie nie jest dla każdego. Na każdym kursie, który prowadzę, na zakończenie mówię tym ludziom, że zdali pozytywnie egzamin, gratuluję im, ale dodaję, że ten egzamin to początek. Teraz, w sytuacji konkretnej, będą musieli wykazać się swoją wiedzą, umiejętnościami, sprawnością i tym, co potrafią, bo ten egzamin z życia to będzie dla nich prawdziwy test, czy się nadają czy nie. Życzę im, żeby stanęli na wysokości zadania i sobie poradzili.

Czy wielu sobie nie radzi?

Większość oczywiście sobie radzi, ale są ratownicy, którzy przeżyli całe życie i nie mieli ani jednej akcji i oni są tacy wyluzowani. Czasami kilka lat nic się nie dzieje, potem jedna akcja, która człowieka rozwala i traci się wszelkie chęci do pracy. Znam takie przypadki. Widziałem też ratownika, który na basenie nie poradził sobie. Nie potrafił pomóc osobie, która się topi. Wpadł w panikę, zaczął krzyczeć, nie był w stanie zareagować. Życie zweryfikowało jego aspiracje.

Kto zatem według ciebie powinien zostać ratownikiem? Jakie cechy charakteru i jakie umiejętności powinien mieć?

To trudne pytanie i nie da się na nie jednoznacznie odpowiedzieć. Kiedyś miałem na kursie najsłabiej pływającego w grupie chłopaka, miał wtedy z 15 lat, nie radził sobie w wodzie, ale widziałem jego zacięcie i zaangażowanie. Starał się bardzo, trenował dłużej niż pozostali, przychodził i sam ćwiczył, widziałem, jak bardzo chce. Egzamin zdał na granicy, ale zdał. Szanse dostał i byłem z niego strasznie zadowolony. Takiego miałem super ratownika, zaangażowanego, rzucał wszystko, w każdej chwili był dyspozycyjny i zawsze chciał pomagać. Nie tylko cechy fizyczne są ważne, te można wypracować, najważniejsze są serce i zaangażowanie.

W zawodzie ratownika pracujesz już bardzo długo i przeżyłeś zapewne wiele trudnych sytuacji. Czy miałeś takie, które szczególnie czegoś Cię nauczyły?

Do dziś pamiętam, gdy ratowałem dziewuszkę, która miała może ze 12 lat. Wtedy zrozumiałem hasło „tonący brzytwy się chwyta”. Myślę, że jestem silnym człowiekiem, ćwiczę w każdej wolnej chwili, ale w momencie, kiedy ta dziewczynka złapała mnie za rękę, jak do niej podpłynąłem, to nie pamiętam takiego uścisku…

Nie spodziewałeś się tego?

Absolutnie. Zlekceważyłem tę sytuację, bo co taka mała mogła mi zrobić? Uważałem, że jestem duży, silny, dobrze pływam, ale powiem szczerze, że jak złapała mnie za rękę, to nie dałem rady tej ręki oderwać.To był taki uścisk, ja sam się dziwiłem, próbowałem, ale ona mnie trzymała z taką siłą… Ja z tym chwytem doholowałem ją do brzegu. Dopiero jak poczuła, że ma grunt pod nogami, puściła mnie. A te wszystkie paluchy miałem potem długie dni odciśnięte na granatowo.

Można sobie wyobrazić, jaki uścisk może mieć osoba dorosła, w takich ekstremalnych sytuacjach.

Jak się mówi, że kobiety podnoszą samochody i wyciągają swoje dzieci ze środka, podczas wypadku, to ja w to wierzę. Bardzo często tłumaczę swoim kursantom i podaję tę sytuację jako przykład i przestrogę, żeby nie lekceważyć żadnej osoby i żadnej akcji.

Miałeś jeszcze sytuacje, które zapamiętałeś?

Dużo było tego. Reanimowałem ludzi wyciągniętych spod wody, którzy przeżywali, ale były też sytuacje, gdy niestety nie udało się. Pamiętam, jak z innym ratownikiem wyciągnęliśmy dziewczynę spod wody, reanimowaliśmy, oddaliśmy w ręce lekarza i ona była kilka miesięcy w śpiączce. Obudziła się po tym czasie, ale z dysfunkcją znaczną i żyła niecały rok, niestety. To przykry przypadek.

A jakiś pozytywny?

Gdy pracowałem nad Zalewem Arkadia, często w pobliżu kręcili się moi synowie. Jeden i drugi przebywali ze mną na kąpieliskach czy dyżurach, bo czasami nie miałem ich z kim zostawić. Jeden i drugi świetnie pływali, więc nie było większych problemów. Taka sytuacja. Pamiętam jak syn do mnie powiedział, że poza kąpieliskiem płynie samo kółko. Spojrzałem, zauważyłem tylko końcówki paluszków i wiedziałam już, co się dzieje. Wskoczyłem od razu tam, zanurkowałem i się przeraziłem, bo nic nie było widać. Na basenie nie ma takich problemów, kiedy widzisz, że człowiek idzie pod wodę, to jesteś w stanie od razu mu pomóc. Natomiast na kąpieliskach, na jeziorach, jest trudniej, często nie widać nic. Zanurkowałem i już wiedziałem, że albo go znajdę, albo będzie po prostu tragedia. Pamiętam jak dziś, że błądziłem rękami, próbowałem jakoś szukać, wiedziałem, że to mniej więcej tutaj i w końcu klatką piersiową dotknąłem tego dzieciaka. Leżał na głębokości około 3 metrów. Wziąłem go od razu do góry, wyciągnąłem na brzeg i tam zacząłem reanimację. W międzyczasie przybiegła jego mamusia, która była niestety pod wpływem alkoholu i trzeba było ją uspokoić. Potem przyjechało pogotowie i policja. Mimo iż opił się wody, w tym momencie mówił już, jak się nazywa, gdzie mieszka. Wszystko się udało.

Ile mógł przebywać pod wodą, jeżeli udało Ci się go uratować?

Myślę, że maksymalnie minutę. Akcja poszła bardzo szybko i działa się 50-60 metrów za kąpieliskiem. Pamiętam, że kiedyś na basenie wyciągnąłem chłopca, który leżał na dnie też praktycznie bez żadnych życiowych funkcji. Reanimowałem go długo, pamiętam, karetka pogotowia jechała ze 40 minut. W tym przypadku też udało się, przeżył. Miał lekkie komplikacje, jakieś problemy z nerkami, ale przeżył.

Czy można powiedzieć, że jakieś szczególne akcje są najtrudniejsze?

Nie. Myślę, że każda taka sytuacja jest trudna. Chociażby zbagatelizowanie zagrożenia, jakim jest woda. Chłopak założył się z kolegami, że przepłynie jezioro i tak się złożyło, że wypłynął pod pomostem. A pomost w Suwałkach jest pływający, więc uderzył się w głowę i niestety, nie przeżył. Więc nawet, jeżeli ktoś umie pływać, to może nie przewidzieć pewnych sytuacji.

Powiedz, czy są sytuacje, w których się boisz, i czy ratownik powinien się bać?

Oczywiście. Naturalną cechą człowieka jest to, że w sytuacji zagrożenia powinien się bać, bo w ten sposób jest w stanie zrobić lepszą analizę. Gdybym ja na przykład nie bał się jeździć szybko samochodem, to bym szarżował i byłbym zagrożeniem dla innych. Gdy szkolę ratownika, to też pierwsza rzecz, o której się mówi, czy będziemy robić uprawnienia KPP (Kwalifikowana Pierwsza Pomoc) czy ratownictwa wodnego, jest bezpieczeństwo własne. Dobry ratownik to jest żywy ratownik, więc ja muszę się czuć na tyle bezpiecznie, zabezpieczam teren, zabezpieczam siebie. Jeżeli nie mam odpowiedniego sprzętu, to też nie rzucam się do ratowania. Akcja bez użycia sprzętu to jest ostateczność. Jest to wykonalne, ale to najbardziej niebezpieczne zadanie dla ratownika. Zazwyczaj ma deskę, płetwy, już z tym sprzętem poradzi sobie. Jeżeli jesteśmy na zorganizowanym kąpielisku, to sprzęt musi być.

Mnie ten sprzęt kojarzy się głównie z czerwoną boją z serialu „Słoneczny patrol”.

To była rewolucja. Pamiętam, jak ta boja pojawiła się u nas. Nie mogłem się nadziwić, że to taki fajny sprzęt. Mieliśmy węgorze (element pływający z linką asekuracyjną, do którego można zapiąć poszkodowanego), nie trzeba było już ich trzymać, tylko można było podpiąć do boi. Sprzętu teraz jest dużo więcej. Mamy go głównie dzięki wsparciu naszych sponsorów, takich jak PZU, którzy po prostu ratują nam życie. Fundusze, które dostajemy od wojewody, wystarczają na najprostsze potrzeby – benzynę i utrzymanie gotowości ratowniczej. Wszystko inne mamy dzięki naszym partnerom.

Jak ludzie odbierają Was, ratowników WOPR?

Mam wrażenie, że kiedyś mieli większy szacunek i byli bardziej wdzięczni, czy chociaż było im przykro, że musieliśmy przez ich głupotę interweniować. Obecnie wszyscy myślą, że to im się należy. Jeżeli ojciec idzie z synem i ojciec nie zauważył, że syn się oddalił, to jak miał ratownik widzieć, skoro musi kontrolować całe jezioro?

Czyli nie dziękują Wam, że uratowaliście ich życie, pomogliście?

95% osób nie dziękuje. Masz tylko wewnętrzną satysfakcję, że się udało. Podziękowanie miałem raz, może dwa. Potem już nigdy nie oczekiwałem. Nie chodzi o to, żeby składać listy pochwalne, ale ratownik poświęca swoje życie i nie raz zdarzają się skomplikowane sytuacje, gdzie ratownicy działają, intensywnie pomagają, męczą się nieludzko i nie wracają z placu boju.

Jeżeli to takie rzadkie, to na pewno pamiętasz, kto i kiedy Ci podziękował.

Faktycznie, pamiętam. To był 1982 albo 1983 rok. Byłem wówczas ratownikiem w miejscowość Czerwony Krzyż, położonej nad Wigrami. Pamiętam jak dziś, że po obiedzie wyszedłem na kładkę, wieżyczka ratownicza tam była. Można było stamtąd skakać do wody. Siadam. Nagle podbiegła do mnie jakaś dziewczyna, bełkotała strasznie, ale rozumiałem, że coś się stało, że jej koleżanka się topiła. Podbiegłem, zanurkowałem… Widziałem tylko długie, rozczapierzone blond włosy gdzieś bardzo daleko, ale szybko wyciągnąłem ją z wody. Oddech był, wszystko ok. Chwilowa utrata przytomności. Po chwili przybiegła pielęgniarka z obozu i ojciec dziewczyny, który tak płakał, tak dziękował, szlochał, że to jedyna jego córka i że ja jej życie uratowałem. Po rękach chciał mnie całować i nie mógł się uspokoić. Miał tyle wdzięczności w sobie.

Twój ojciec kochał wodę, synowie są ratownikami, więc pewnie nie trudno było godzić pracę z życiem osobisty, skoro taką miłość do wody macie w rodzinie od pokoleń?

Synowie faktycznie związali się z wodą przeze mnie. Jak pracowałem na kąpieliskach, to byli tam, na basenie także. Jeden i drugi pływali od małego. Młodszy miał 1,5 roku jak wskakiwał do wody na 4 metry bez zabezpieczenia. Najlepsza to była dla niego zabawa. Wchodził na słupek i wskakiwał. A ludzi patrzyli, jak powoli wypływa zadowolony i robi to jeszcze raz. Jak miał 4 lata, to ja już go na basenie nie pilnowałem. Gdy mogli, zrobili uprawnienia ratowników, dorabiali sobie w wakacje, ale pracowali też społecznie. Odciążali mnie przy okazji finansowo.

Nie masz wrażenia, że cały czas jesteś w pracy?

Hm. Zdecydowanie nie mierzę czasu, kiedy jestem w pracy. Część biurowej roboty zabieram do domu. Czasami siedzę do rana, jak sprawozdania trzeba napisać, oferty poskładać, prewencję zorganizować. Człowiek pracował jako ratownik, kończył pracę jako ratownik, dorabiał jako instruktor, szkolenia robił, kursy doszkalające, klasę pływacką miałem w szkole. Na godzinę 6 szło się na trening, po treningu do jednej szkoły, bo w dwóch szkołach wtedy pracowałem. Wracałem na trening, znów szkoła, chwila na własny trening i o 22 byłem w domu. Miałem jednak czas i siłę pracować. Były takie czasy, gdy miałem dwóch synów-studentów studiujących w innych miastach, więc trzeba było im pomóc. Generalnie nie choruję, czasami mam jakieś kontuzje łokcia czy kolana, ale nie pamiętam, kiedy byłem chory. Obecnie jestem szefem biura Suwalskiego WOPR – pracuję na etacie, szkolę młodzież, prowadzę zajęcia z pływania, kursy dla ratowników… No ale co ja mam robić – odpoczywać?

 

Mirosław Zajko, ratownik z 34-letnim stażem, instruktor od 25 lat. Na wodzie spędził całe swoje życie, a pasję do niej rozniecił w nim ojciec. Sam jest ojcem dwóch synów, którzy mają wodę we krwi. Uważa, że ludzie, którzy chcą się zdrowo rozwijać fizycznie, powinni pływać. Pomocny, gościnny i zawsze zaangażowany w swoją pracę. Wie, gdzie można kupić najlepszy sękacz w Polsce, a jego żona robi przepyszne sałatki.

Zycie Innych ratownicy wodni gorscy pzu