Tak jak pisaliśmy Wam w newsletterze, dzisiaj przemieszczamy się na parę dni pod Buenos Aires – do Tigre. Część z Was nawet w mailach czy komentarzach sugerowała, że warto tu się wybrać, więc posłuchaliśmy rad. Z tej okazji od rana leje jak z cebra, a prognoza pogody zalicza kolejne wahnięcie i zamiast słońca pojawiają się wielkie chmury. W niedzielę jedziemy jeszcze dalej, więc musieliśmy uzupełnić zapas tutejszej waluty. Nie jest to skomplikowane, ale mała operacja logistyczna jest potrzebna.
Ze skarpet wyjmujemy dolary, odliczamy potrzebną kwotę i idziemy do jednego z punktów, gdzie można wymienić je nielegalnie. Dzisiejszy kurs to 14.2, poprzednio było 15.3, więc decyduję się tylko na połowę zakładanej kwoty w nadziei, że się poprawi. Tracimy na tym 500 peso, czyli około 120 złotych. Argentyna przechodzi ciężki okres i codziennie kurs jest inny – trzeba dobrze trafić. Dodam tylko, że oficjalny to 8.3 peso za dolara, ale jeszcze o wymianie napiszemy osobny wpis.
Następnie wracamy do mieszkania po bagaże. Spakowaliśmy się minimalnie, ponieważ zabieramy ze sobą drona, a mamy ograniczoną liczbę rąk i ruszamy na stację Estación Retiro, gdzie wsiadamy w pociąg do stacji Mitre. Wtacza się bardzo powoli, wypadają z niego tłum ludzi, ale już w naszą stronę jedzie niemalże pusty. Wpierw przejeżdżamy przez zaniedbaną cześć Buenos, a potem przez znane nam już okolice Palermo i Belgrano. Po czterdziestu minutach dojeżdżamy na miejsce – punktualnie. W międzyczasie pięciokrotnie oferowano nam zakup sprajta oraz orzeszków. Zagrały dwie kapele i dwie osoby prosiły nas o pieniądze. Amelka zjadła z powodzeniem lunch, wywołując spazmy radości Pani siedzącej na przeciwko. Ja od rana strasznie wkuty – w sumie nie wiem czemu, ale taki wstałem. Chyba przeczuwałem to załamanie pogody, które skutecznie psuje mi plany dronowe, ale zobaczymy. Ponoć jutro ma być dobrze.
W Mitre przechodzimy na kolejny peron przez zadziwiający pasaż. Pełno w nim sklepów z antykami i restauracji – pustych, ale czekających na klientów. Wielki napis “Tren de la Coste”, czyli “Pociąg wybrzeża” zachęcał nas do podążania za nim. Dwie miłe Panie nim sprzedają nam bilety za 40 peso, bawią się z najmłodszą Podróżnicką. Sporo kasy – myślimy (ok. 11 złotych), biorąc pod uwagę, że za pierwszy pociąg płacimy 6 peso i podobnie dalibyśmy za dojazd bezpośredni, ale decydujemy się wziąć trasę widokową. No nic. Myślimy, że to jakaś atrakcja turystyczna, ale poza nami wszyscy to sami tutejsi. Nie dość, że pada, to tego wybrzeża nie widać za dużo. Owszem pociąg porusza się bliżej wody, ale jakoś jej nie widać poza chwilą na początku. Przez moment mamy wrażenie nawet, że poruszamy się po jakimś fragmencie Stanów Zjednoczonych. Ładne, podobne kopiuj wklej domki, pole golfowe, sporo kortów, na każdej stacji kawiarnia lub restauracja. Czuć, że to miejsce bogatsze.
Sam pociąg jest malutki, jednowagonowy. W środku uśmiechnięty konduktor, dwoje policjantów i jeszcze z piętnaście osób. Kontrola biletów zamienia się w długą rozmowę o dzieciach w Polsce. Przypominają się słowa znajomej, która powiedziała: “When people in Argentina see a baby – they die”. True. A jak widzą to nasze niebieskookie z blond włosami, to dopiero jest szaleństwo.
Dojeżdżamy na stację Delta, której nazwa pochodzi od delty rzek, które tworzą potem zatokę Rio de la Plata. Dookoła widzimy mnóstwo jachtów i żaglówek. Jesteśmy w Tigre – i dalej okrutnie leje. W międzyczasie w naszych żołądkach czujemy ostry ścisk i rozpoczynamy pilne poszukiwanie jakiejś budy z jedzeniem. Mijamy McDonalda, Burger Kinga i w końcu pojawia się Parilla. Niestety po minie Ani, która rozmawia z właścicielką, wnioskuję, że coś jest nie tak. I faktycznie – brak prądu. W kolejnym miejscu także. Na całej ulicy i w tej części miasta go brakuje. Zamawiamy zatem coś małego na zimno i po szybkim spożyciu dochodzimy do domu, w którym wynajęliśmy pokój. Prądu brak, czyli dzwonek nie działa. Ale po dłuższej chwili wysnuwa się właściciel, który wita nas i prowadzi do naszego pokoju
Strasznie gadatliwy człowiek. Nie mija kwadrans, a wie już o nas wszystko, a my słuchamy historii jego domu z 1836 roku. W środku są też obrazy datowane na okolice rewolucji francuskiej. Nic specjalnie przesadnego – stary dom ze starymi rzeczami, w którym od razu chce się zostać na dłużej. Lubimy takie. Po obejrzeniu całości i wysłuchaniu wielu instrukcji, dostajemy parę świeczek oraz historię o generatorze prądu, który jednak chyba trzeba będzie podłączyć, bo od 7 rano nie ma prądu. W momencie, w którym to piszę ,też nie ma. W domu są jeszcze cztery osoby. Dwie to Francuzki, które pomagają. Dwie kolejne – to para Francuzów, ale do końca nie rozumiemy, co tu się dzieje. Właśnie wpadło dwóch kumpli właściciela, każdy z butelką wina i jeden z paczką empanadek. Gadają coraz głośniej, czyli wino zaczyna działać. Jeden zna parę słów po Polsku, gdyż jego ojciec urodził się w Warszawie.
Jutro ma nie padać i ma być prąd. Może. Morze będzie na pewno.
Nie dodano jeszcze komentarzy. Bądź pierwszy!