Godzina 2.00 w nocy. Lądujemy w Kolombo po ośmiu godzinach w samolocie. Chociaż zdarzały się nam dłuższe loty, ten był wyjątkowo… nudny. I zupełnie nie chodzi o to, że brakowało nam turbulencji, tylko, że nie było co robić. Zawsze przed startem myślimy sobie, że w czasie takiego lotu będziemy mogli się wyluzować i nadrobić zaległości filmowe. Tym razem jednak nie było ani ciekawych filmów, ani przestrzeni na relaks. Na szczęście lecieliśmy z Witkacym…

Zastanawiamy się, ile czasu spędzimy na lotnisku. Jesteśmy przecież Europejczykami z dalekiego kraju i obcego lądu, więc trzeba nas dokładnie sprawdzić. (Od Kuby: Ania twierdzi, że poprzednie zdanie jest ironiczne. Ja twierdzę, że jej nie zrozumiałem, więc na wszelki wypadek dajemy wyjaśnienie). Wszystko natomiast idzie szybko dzięki naszej rzadkiej zapobiegliwości. – Ostatniej nocy przed wyjazdem wykupiliśmy on-line wizy na Sri Lankę. Dzięki temu przechodzimy od razu do okienka odpraw, a w kolejce po wizę stoi ponad 100 osób. Jesteśmy z siebie wyjątkowo dumni. Za moment pojawiają się nasze bagaże – całe i zdrowe. Nie mogło być lepiej. Teraz pozostaje tylko odszukać kierowcę z naszego hotelu. Podchodzą do nas różni faceci i zapraszają do swoich samochodów. Są bardzo przekonujący, ale my twardo odmawiamy. W końcu odnajduje się nasz pan – elegancko ubrany, niski, czarnowłosy, około czterdziestki. Wychodzimy na dwór, gdzie uderza nas gorące powietrze, a właściwie jego brak. Temperatura też nieludzko wysoka jak na noc. Wchodzimy do taksówki, a tam miła klimatyzacja. Mamy do przejechania około 30 km.

Rozglądam się na boki – tłumy ludzi, a jest prawie trzecia w nocy. Wszędzie siedzą czarne postacie – kobiety, mężczyźni, dzieci. Siedzą albo śpią – na trawie, ławkach, murkach, przystankach. Czy to bezdomni, czy ludzie którzy wyszli się ochłodzić? Niektórzy wyglądają, jakby czekali na autobus, który zabierze ich do domu czy do pracy. Czytaliśmy, że przemieszczanie się zajmuje w tym kraju dużo czasu (120 km można pokonać w 4 godziny i jest to normalne), więc może już gdzieś jadą?

Mijamy przydrożne kapliczki z siedzącym Buddą, świecące przeróżnymi kolorami, różnej wielkości i kształtu, obok nas przechodzi bydło, które ktoś prowadzi, a nasz kierowca zasypia przed kierownicą. Staramy się go zagadywać, ale nic nie pomaga. Najpierw wpada na krawężnik, potem obciera się kołami o wielką donicę. Budzimy się błyskawicznie, zaczynamy głośno rozmawiać, żeby nie dać kierowcy spać. Jeszcze tylko kilka kilometrów… Ruch na drodze jak w dzień. Wszyscy jeżdżą lewą stroną i witają się głośnymi klaksonami, co przywołuje naszego kierowcę do „minimalnego” pionu.

Jesteśmy na miejscu i znów trzeba zderzyć się z upałem. Niestety… Nasz hotel położony jest blisko stacji kolejowej Maradana. Wygląda dość przyzwoicie, ale i orientalnie. Pan z recepcji pomaga nam zanieść bagaże do pokoju. Jesteśmy głodni i umieramy z pragnienia, więc pytamy, czy o tej porze znajdziemy jakiś otwarty sklep. Mężczyzna każe podążać za sobą. Wchodzimy do rozpadającego się baru, gdzie wita nas 7-8 bardzo zadowolonych Srilańczyków. Uśmiechają się do nasz szeroko i przyjacielsko. Kupujemy jakieś ichniejsze specjały, wodę, pytamy czy mają piwo. Niestety musimy zadowolić się zimna colą, która w tym klimacie smakuje jednak nieziemsko.
Wracamy do hotelu i – jak się później okazuje – popełniamy wielką gafę. Na Sri Lance nie robi się niczego bezinteresownie, tym bardziej – dla białego człowieka. A my nie wpadliśmy na pomysł, żeby zapłacić naszemu panu. To był jednak dopiero początek, który pokazał, jak pomysłowi i kreatywni – w pogoni za pieniądzem – mogą być mieszkańcy tego uroczego kraju.