Wstajemy o szóstej rano, żeby przed pobudką Amelii zjeść śniadanie, umyć się i przygotować wszystko do wyjścia. Udaje nam się zrobić to szybko i sprawie, więc mamy jeszcze piętnaście minut na spokojne wypicie kawy i herbaty. Amelia wstaje w końcu w dobrym nastroju, szybkie karmienie i chwilę później pakujemy się już do samochodu. Musimy z El Calafate dojechać do portu oddalonego o jakąś godzinę drogi. Dziś czeka nas rejs do paru okolicznych lodowców i nie możemy się spóźnić. Wczoraj długo zastanawialiśmy się, czy warto jechać, bo cena nie należała do najniższych, ale po paru godzinach poszukiwań nie udało nam się znaleźć niczego konkurencyjnego. Zmowa to zmowa. Jednak patrzyliśmy na te zdjęcia lodowca Upsala i … wysupłaliśmy zapasowe peso.
Jedziemy zatem. Ja z Amelią mogę jeszcze chwilę pospać z tyłu, ale Ania za kierownicą musi się koncentrować. Na początku ruch jest znikomy, ale po pewnym czasie zaczynają nas wyprzedzać inne samochody i busy. Nie przywykliśmy do takiego ruchu na drodze, ale trudno się mu dziwić, bo z okolicznych hoteli gnają inni spragnieni wrażeń, a ich kierowcy chyba chcą zrobić dwa kursy od rana. Dojeżdżamy do portu jednak 20 minut przed wypłynięciem, a tam gdzie czekają na nas cztery duże łodzie oraz wielka kolejka chętnych. Najpierw idę uiścić haracz, czyli kupić bilet do parku narodowego. Do tej pory do parków wjeżdżaliśmy za darmo albo za symboliczną opłatę. Tutaj ruch turystyczny jest bardzo duży i nikt się nie patyczkuje – ponad 200 peso na głowę. Skandal, ale nie da się tego obejść.
Z biletami wracam po dziewczyny. Spoglądamy na tę kolejkę i zapala nam się światełko. W takich chwilach staramy się iść na pewniaka – wszyscy widzą małżeństwo z małym dzieckiem, niechętnie bo niechętnie, ale się rozstępują. Dopychamy się do strażnika i widzimy, że czeka tam już kilka par „w takiej sytuacji”, więc nie jesteśmy jedyni z prawem do pierwszeństwa. Pięć minut później skaczemy już między łodziami (nasza była ostatnia) i jako pierwsi możemy wybierać miejsce. Wchodzimy na górny pokład, bo blisko wyjścia i przy oknie. Nie wiemy, ile osób się zjawi, ale to nie jest rejs kameralny, więc obstawialiśmy, że sporo. Nie jest jednak źle – większość dolnego pokładu jest wolna.
Na początku czekają nas dwie godziny płynięcia do pierwszego lodowca. Zaopatrzony w kawę stoję na dziobie i patrzę na jezioro Lago Argentino, największe w tym kraju i do tego pełne lodowców. Po godzinie zaczynają pojawiać się pierwsze kry lodowe. – Jedne mniejsze, drugie większe, a niektóre olbrzymie. W spokoju „stoją sobie” w wodzie, ale ich widok robi na mnie ogromne wrażenie. Im bliżej lodowca Upsala, do którego płyniemy, tym odłamków jest coraz więcej. Wszystko dlatego, że ten lodowiec to jeden z najszybciej zmniejszających się. Jego topnienie wstrzymało się nieco w 2003 roku, ale do tego czasu zmalał na tyle, że stał się również bohaterem kampanii Greenpeace, które walczy z globalnym ociepleniem.
Przed samym lodowcem jest bardzo dużo jego fragmentów, przez co nie możemy dopłynąć do niego bliżej niż kilkaset metrów. A nawet tutaj kapitan płynie katamaranem bardzo ostrożnie. Mimo, że widzimy go w sumie z daleka, to te wielkie lodowcowe jęzory są po prostu piękne. Jakby zamrożone strumienie lodowej lawy (jakkolwiek dziwnie to brzmi) i ta ich barwa – błękit nie do opisania.
Odpływamy po pół godzinie, ale jeszcze pełen niedosytu idę na rufę, żeby popatrzeć, jak się oddalamy. Do kolejnego lodowca – Spegazzini – mamy z dobrą godzinę, więc po chwili czuję, że to dobry moment, żeby się ogrzać, gdyż na zewnątrz jest bardzo zimno, a na rozpędzoną łódź wpada też sporo wody i jestem nieźle przemoczony. W pewnym momencie rozlega się głos, że jesteśmy już blisko, więc wychodzimy na rufę. Nagle prawie jednocześnie nasze usta wypowiadają słowo: wow! Tak, ten lodowiec jest niezwykły, największy w Parku Narodowym Los Glaciares, bo ciągnie się aż do 135 metrów wysokości. Niesamowity… Do tego podpływamy tak blisko, praktycznie na wyciągnięcie ręki. Wielka ściana lodu jest tuż obok nas. Czekamy, czy usłyszymy, jak jakaś jego część się kuszy, ale nie, nie tym razem. Stoimy kilkanaście minut, nie mogąc oderwać wzroku. I znów tej naturze udało się nas zaskoczyć. Kolejny raz…
Lodowce to coś niewyobrażalnie pięknego. I z tą myślą wracamy.
7 komentarzy