Wczoraj Kuba był na trekkingu na Fitz Royu, dziś moja kolej. Już na początku są pewne różnice – Kuba pojawia się na szlaku o 7 rano, ja z kolei wychodzę o 10.30. No bo jednak nakarmienie Amelii i organizacja dnia bez mamy chwilę zajmuje. To pierwszy raz od niepamiętnych czasów, kiedy wychodzę gdzieś na cały dzień.

Kuba pokonywał część swojego szlaku w samotności, ja natomiast utwierdziłam się w przekonaniu, że ta godzina 10 jest chyba najbardziej popularna, bo wraz ze mną ze dwadzieścia osób wchodzi na teren parku. Moja mapka mówi, że do samego punktu docelowego mam cztery godziny w jedna stronę. Plus powrót, przerwy na zdjęcia, filmy, no i normalny czas na odpoczynek. Liczę, że 9-10 godzin powinno mi na wszystko wystarczyć.

Do pierwszego punktu dochodzę jednak pół godziny szybciej niż zakłada mój plan. Już w tym miejscu widok jest piękny, więc przysiadam na 10 minut, żeby popatrzeć. Nie chcę długiej przerwy. Taką zakładam dopiero po 9 kilometrach z widokiem na lodowiec. Wczoraj Kuba śmiał się, że na ten pierwszy punkt wchodzą same babcie, które bardzo są bardzo z siebie dumne i robią liczne zdjęcia. Szczerze mówiąc, wielkie gratulacje dla nich, bo ten pierwszy odcinek, mimo iż nie jest trudny, to ma jednak 3-4 ostrzejsze podejścia, że dla mnie nie były one banalne. Generalnie jednak droga jest prosta i widoczki coraz ciekawsze. Widać już skały, mijamy wodospad, a potem idę jeszcze bliżej i bliżej.

Drugi odcinek zaczynam ze sporym zapasem czasu. Idzie się dobrze, szybko, tylko te widoki spowalniają, bo każą przystawać, patrzeć, no i uwieczniać. Droga raz ciągnie się lasem, to znów idę tuż przy rzecze albo łąką, gdzie widać świetnie oświetlony lodowiec i górę Cerro Torre, które nęca i nęca. Mam wrażenie, że jestem bliżej, coraz bliżej i są już prawie na wyciągnięcie ręki.

Laguna, czyli drugi punkt na mojej trasie, wita mniej sporym wiatrem i chłodem. Trzeba założyć polar i czapkę, które do tej pory były niepotrzebne. Piękny, piękny ten lodowiec. Wygląda jak zamarznięty ogromny strumień lawy po jednej i drugiej jego stronie. A na dole po jeziorze pływają różne formy lodowe. Jedna z nich wygląda jak lodowa motorówka. Udaje mi się ją uchwycić na zdjęciu (poniżej). Siadam sobie na kamieniu, wyjmuje empanady z mięsem. Jem i nie mogę się napatrzeć. Spoglądam nagle na zegarek i nie mogę uwierzyć, że w takim zamyśleniu mija mi 40 minut. Siedzę jeszcze chwile i decyduje, że idę dalej, podejdę pod sam lodowiec. Początkowo zastanawiałam się, czy iść, czy dam radę, ale po przejściu 11 kilometrów czuje się świetnie, a do celu mam tylko 2 km, choć trasa  ma być bardziej wymagająca, bo kamienista, ale stwierdzam, że spróbuję. W tym momencie jeszcze nie przejmuję się drogą powrotną.

Pierwsze zdziwienie jest takie, że do laguny szło ze mną mnóstwo osób, a tutaj nie ma prawie nikogo. Idą jakieś trzy osoby, z którymi na zmianę się wyprzedzamy, bo ja się częściej zatrzymuję i robię zdjęcia. Przy kolejnym wyprzedzeniem znów jest uśmiech. W pewnym momencie idę i zauważam, że przez jakieś 15 minut nikt mnie nie wyprzedza. Nie ma ludzi ani z przodu, ani z tyłu. Początkowo bardzo się ciesze z takiego stanu rzeczy, ale po kilkunastu minutach włącza się mi lampka ostrzegawcza – może poszłam zła droga. Do stóp lodowca nie ma tu jakiejś oznaczonej trasy, bo widok rozpościera się praktycznie cały czas i samemu można zadecydować, dokąd chcemy dotrzeć. Po godzinie drogi docieram już bardzo blisko niego i niestety zaczyna się zmieniać pogoda. Wieje coraz mocniej, tak, że momentami trudno mi utrzymać równowagę. To znak, że trzeba schodzić. Patrzę w dół, a jakieś kilkadziesiąt metrów niżej widzę ludzi, którzy robią sobie zdjęcia. Schodzę do nich i myślę, że może tam mniej wieje. Niestety nie. Oni mówią, żeby być ostrożnym. Robię zdjęcie i próbuje schodzić. PRÓBUJĘ to bardzo dobre określenie, bo wieje straszliwe. Nie dam już rady iść tak, ja w tamtą stronę – samym grzbietem góry z pięknym widokiem na lodowiec. Schodzę niżej z nadzieją, że tam będzie mniej wiać. Wieje jednak okrutnie. Bronie się, ale nie wychodzi, bo co chwilę popycha mnie na kolejne kamienie. Kilka razy siadam za jakimś większym i czekam na spokojny moment, ale takich nie ma zbyt wiele. Idę zatem od kamienia do kamienia. Jak się okazuje w dość szybkim tempie, choć mnie wydaje się to wiecznością. Dochodzę w końcu do rozwidlenia, które prowadzi mnie do El Chaltén.

Przestaje nieco wiać. Teraz mogę już utrzymać równowagę. Jest godzina 16, a tabliczka pokazuje, że potrzebuję 2.5 godziny, żeby dotrzeć do domu. Korzystając z dobrego czasu i energii, postanawiam, że pójdę jeszcze w druga stronę, na szlak, którym szedł wczoraj Kuba, i przejdę nim ze 45 minut i zobaczymy gdzie dotrę. Po tych 45 minutach nie mam jednak zupełnie pojęcia, gdzie jestem, i ile jeszcze mi zostało. Oznaczeń na szlaku nie ma żadnych, a ludzie idą, ale tylko z przeciwka. W pewnym momencie zaczepiam dwie panie, które idą z mapa. Pytam, czy wiedzą, gdzie jesteśmy i ile jeszcze zostało do El Chaltén. Pokazują mi mapę. Okazuje się, że to strasznie daleko, a zrobiło się późno. Musze jeszcze przecież wrócić do domu na nocne karmienie Amelii. Po przejściu na pewno ponad 2 kilometrów stwierdzam, że wracam na mój szlak. Teraz już zaczynam czuć nogi które domagają się odpoczynku. Wracamy zatem we trójkę. Panie pytają mnie skąd jestem, gdy mówię – zaczynają się śmiać. Okazuje się ze idę właśnie do El Chaltén z dwiema Polkami – mamą i córką, które mieszkają w Chicago, a córka jest w Argentynie od lipca na wymianie, natomiast mama przyjechała ją odwiedzić. Bardzo miło nam się rozmawia. Idziemy razem przez dwie godziny, dają mi jedzenie… To już drugi raz, kiedy spotykam rodaków w Argentynie. W pewnym momencie rozdzielamy się jednak, bo one chcą odpocząć, a mnie wzywa rola mamy.

Ostatni odcinek drogi jest trudny, choć przecież łatwy, ale jestem już bardzo zmęczona. Prawie 30 kilometrów robi swoje. Wiem jednak, że na nocne karmienie muszę zdążyć i to mnie motywuje.

***

Czy zdążyłam? – Jasne.

Co zostałam po 10 godzinach nieobecności? – Spokój i harmonię :)

Z jednej strony żałuję, że nie wzięliśmy Amelii, bo 80 procent trasy byłaby dla nas super, z drugiej jednak – te 20 to byłoby ekstremum.

Jakie mam przemyślenia? – To było genialne. Natura jest genialna. Człowiek by tego nie wymyślił. A wiatr, który zaczął wiać przy lodowcu, nasilił się tylko następnego dnia, do tego stopnia, że odwołano nasz rejs do lodowca Viedma.

Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre Cerro Torre