Musimy zmienić plany, ponieważ okazuje się, że na dwa interesujące nas miejsca, potrzebujemy więcej czasu niż zakładaliśmy. Mowa o parku narodowym La Talampaya oraz Valles des Lunes, czyli dolinie księżycowej. Nie jest to jednak kłopot i dzień bez samochodu witamy z uśmiechem. W wybornych nastrojach budzimy się rano, pochłaniamy kawę oraz każdy po dwa małe rogaliki i jedziemy drogą 76 w kierunku La Rioja.

Te miejsca położone są “obok” Ruty 44. Zaczynamy od tego dalszego, czyli mamy do pokonania 120 kilometrów. Jedziemy płaską, asfaltowaną drogą, po obu stronach mamy pasma górskie, ale sama przestrzeń jest płaska. Po około półtorej godzinie dojeżdżamy do bram parku i okazuje się, że całe koło liczy sobie 40 kilometrów, a przejazd zajmuje ponad trzy godziny. Zastanawiamy się, czemu tak długo. – Pewnie zła droga -myślimy. Jednak z boku formuje się łańcuszek samochodów chętnych do objazdu parku i pojawia się też pani przewodnik, która prowadzi naszą grupę. Na nasze szczęście jest tam też mały sklepik, gdzie kupujemy zapas empanadek, bo długość objazdu nas trochę zaskoczyła i nie byliśmy gotowi na tak długi postój.

Mija 20 minut, pani daje znak, że ruszamy i powoli suniemy do przodu. Nie mija 10 minut i mamy pierwszy stop. Przed nami wielki głaz o wdzięcznym imieniu „Tombre de Soro”. Ustawia się grupa, a pani rozpoczyna zapewne pasjonującą opowieść o historii tego miejsca, ale niestety po hiszpańsku. Ania z Amelką w samochodzie w trakcie obiadu, a ja w sumie ucieszony idę swoją drogą i zagłębiam się pomiędzy różne kamienie. Na tym etapie nie widzę nic, czego byśmy w ciągu ostatnich paru dni nie widzieli i zastanawiam się, o co cała ta draka, że tu niby tak fajnie.

Okej, jedziemy do drugiego punktu. Krajobraz z żółtawo-czerwonego zamienia się na bardziej biały. Zjeżdżamy też w dół pomiędzy różnej wielkości kamienie i wyżłobienia skalne. Na końcu wznosimy się wyżej, ale naszym oczom pokazuje się faktycznie… dolina. I wygląda jak z dobrego filmy science-fiction.

Zatrzymujemy się tu na dłużej, a ja próbuję ogarnąć to, co widzę. Po rozczarowaniu pierwszym kamlotem tutaj faktycznie zaczynam rozumieć, skąd się wzięła nazwa tej doliny. Dookoła skały jak okiem sięgnąć po horyzont, w oddali czerwonawe skały z parku narodowego Talampaya, a w dole różnorakie skały, rowy, wzniesienia i wszystko w kolorach księżycowych. W sumie jakbym miał sobie jakoś wyobrażać naszego satelitę, to poza tym, że byłoby ciemno, to podłoże tak bym widział.

Ucieszony, że nie marnujemy czasem, wsiadam do samochodu i jedziemy do trzeciego miejsca. Wygląda ono tak sobie, na pierwszy rzut oka, ale dopiero po chwili dostrzegam małą ścieżkę, która prowadziła w głąb. Grupa zajęta jest słuchaniem przewodniczki, która nadal odmawia mówienia swoją łamaną (ale zawsze) angielszczyzną, więc pomykam sam dalej. Idę i idę z dobre pięćset metrów, parę razy się nawet oglądam, aby sprawdzić, czy gdzieś nie zboczyłem i czy ogon samochodów może nie odjechał. Wielka szkoda, że nie można tutaj jeździć samemu tylko z grupą, ale cóż zrobić. Dochodzę do miejsca, w którym na ziemi leżą kamienie w trakcie idealnych kul – wyglądają trochę jak jaja obcych. :) Pasują tu – w końcu to dolina księżycowa. Ten typ kamienia powstaje w tym miejscu ze względu na niskie temperatury gleby (-15 stopni).

Powoli zbliżamy się do wielkiego finału. Czuję podskórnie, że te czerwone skały, które cały czas mijamy z oddali, są specjalnie chowane na ostatni etap. Jednak nim 0ne, to najpierw jedziemy do “Submarine”. Czerwone skały wraz z dwoma, nie wiem, jak to opisać… pachołkami tworzą naprawdę świetny kadr. Całość, jak widzicie, nie wzięła nazwy znikąd i faktycznie przypomina łódź podwodną.

Robię zdjęcia i jedziemy do ostatniego już punktu – zbliżamy się do pasma czerwonych skał. Gdy podjeżdżamy, faktycznie całość wygląda kosmicznie. Wyżłobienia niektórych, forma, jaką przyjęły wraz z całym tłem, sprawiają, że rozumiem, dlaczego to miejsce zostało nazwa “Valle de la Lune”. Naprawdę są momenty. Pani przewodnik wreszcie pozwala nam nie jechać gęsiego. Zostało 20 kilometrów do wyjazdu z parku, które możemy pokonać sami.

Większość tej trasy wiedzie przy tej czerwonej ścianie, a czasem wpadamy na przebitki z tej drugiej, kosmicznej części.