Przed nami najdłuższy odcinek drogi. Chcieliśmy pierwotnie zostać jedną noc w San Juan, jednak chęć zobaczenia Valle de la Luna oraz La Talampaya sprawiła, że zdecydowaliśmy się w jeden dzień pojechać dłużej, gdyż w samej Mendozie spędzimy parę dni. Wyruszamy zatem rano.
Bardzo nie lubimy uogólnień w stylu “w Argentynie to coś tam” albo “Argentyńczycy siamto” – jednak po zjedzeniu 40 śniadań w różnych miejscach można już szykować się do stwierdzenia, że kawa, tost lub bułka, masełko i “dulce de leche” to tutejszy zestaw obowiązkowy. Raz przekonałem panią i zrobiła pyszną jajecznicę – chciałem ją potem naprawdę szczerze wyściskać.
Dzisiaj wrzuciłem szybką kanapkę, kawę, Wi-Fi znowu nie działało, więc już machnąłem ręką i poszedłem pakować bagaże. Z każdym dniem obiecujemy sobie, że będziemy to robić wieczorem, tak by rano tylko ubrać Amelkę i w drogę. I każdego dnia to nie wychodzi. Wyruszamy jednak parę minut po dziewiątej, tankujemy i już zaczynamy się rozpędzać na prostej drodze, kiedy orientuję się, że nie wzięliśmy kart pamięci do kamery. Zawracamy i po chwili już mam ją w garści. Uff…, bo to akurat nasza największa 64gb. W sklepach ledwo 16gb karty znajduję.
Wracamy i patrzę na mapę. 100 kilometrów do San Juchal, potem 150 i San Juan, a na końcu finisz, czyli 130 kilometrów do Mendozy. Samej jazdy ponad 4 godziny, a do tego postoje i inne. Powinniśmy być na 16, czyli pewnie wyjdzie 18 – uśmiechamy się do siebie i jedziemy.
Na pierwszym odcinku drogi właściwie nic się nie dzieje. Wpatrujemy się w pasmo górskie przed nami i powoli się do niego zbliżamy. W końcu wjeżdżamy w taki obszar ochronny, La Ceciria, gdzie pomieszkuje bardzo dużo różnorodnego ptactwa. Na moment robi się ciekawiej. Przebijamy się przez to pasmo – jedziemy nawet tunelem i kiedy już myślimy o obiedzie, okazuje się, że droga prowadzi nas obok miasta. Cholera…. Jedyną osobą, która ma wszystkie posiłki na czas jest Amelka. My z burczącymi brzuchami wypatrujemy sklepu i kiedy na granicy prowincji policja zatrzymuje nas na kontrolę, okazuje się, że do San Juan możemy o jedzeniu zapomnieć. Przed nami ponad 100 kilometrów pustej drogi. Możemy zawrócić, ale nie chcemy tracić i czasu, więc głodni jedziemy przed siebie.
Na pocieszenie wpadamy na kolejny znaczek z Rutą 40. To jeszcze nie ten najbardziej znany, z orłem, ale i tak fotografujemy go z każdej strony. Po chwili los się znowu do nas uśmiecha i wpadamy na mały zajazd, w którym kupujemy dwie szemranej jakości kanapki i mkniemy dalej. Moja, patrząc na jakość kotleta, wybitnie pamięta jeszcze chyba zeszły rok, ale nie istotne, wsuwam ją do samego końca.
Od San Juan, które mijamy bokiem, Ruta 40 zamienia się już w normalną drogę łączącą dwa duże miasta i obok nas panuje wielki ruch. Poza normalnymi samochodami osobowymi wlecze się też mnóstwo ciężarówek, które skutecznie blokują drogę. Nadal mówimy o drodze dwupasmowej, więc staramy się jechać ostrożnie, czego nie można powiedzieć o reszcie kierowców. – Oni wydają się strasznie poirytowani jazdą. Dość często podjeżdżają pod sam zderzak, migają światłami i “proszą” o zjechanie na pobocze.
Jedyna zaleta tej części drogi to to, że faktycznie pokonuje się ja szybko i nim się orientujemy, wjeżdżamy już na obwodnicę Mendozy. Po paru kilometrach zjeżdżamy w prawo do miasta i wpadamy na jednokierunkowe ulice, które zazwyczaj sprawiają nam masę problemów, ale tutaj w większości są światła, więc w sumie idzie jak po maśle. Poza paroma odcinkami wyłączonymi z ruchu. Dlatego ostatni odcinek kilku kilometrów pokonujemy trzykrotnie dłużej niż moglibyśmy.
Ale jesteśmy. Pierwsze wrażenie – chcemy stąd spadać jak najszybciej. Choć nie jest to miasto wielkości Buenos, to zatrzymujemy się tutaj tylko na zakupy. Chcemy kupić jedzenie i zapasy na kolejne dwa tygodnie oraz jest to dla nas punkt wypadowy w góry na granicę z Chile. Nim to jednak nastąpi – potrzebujemy czasu na kolejny “bife de Chorizo” i mały odpoczynek.
Nie dodano jeszcze komentarzy. Bądź pierwszy!