Jak wygląda życie z artystycznym ADHD, co oznaczają geny Witkacego, jak porzucić brzemię wielkiego przodka i pójść z sukcesami swoją drogą – o tym między innymi rozmawiamy z Maciejem Witkiewiczem, stryjecznym wnukiem Stanisława Ignacego Witkiewicza.

– Czy od samego początku w Pana życiu Witkacy był obecny? Było jakieś brzemię? Jego duch?
– W pokoju, w którym spałem od zawsze wisiały jego prace, głównie te młodzieńcze pejzaże zakopiańskie, górskie, czy martwa natura. No i portret mojej matki pastelowy, który wisi do dziś u mojej siostry. Później było tego dużo. Traktowałem to jednak zawsze w sposób normalny, bo jak jeździłem do Zakopanego, miałem tam pokój i to była pracownia rzeźbiarska, lamus domowy, w której Witkacy nie raz przybywał i tam było składowisko jego prac. Spałem przy nich, nie oglądając ich.

Czy pytał Pan o to, czyje te prace są?
Nie pytałem. Nie wzbudzały aż takiego mojego zainteresowania. Nie były to żadne orgie, takie obrazy byłyby ukryte skrzętnie w pawlaczu. Jak teraz patrzę na to wszystko z perspektywy lat, to w moim rodzinnym domu Witkacy był zakazany.

– Dlaczego?
– W sensie identyfikacji.

– Ale wiedział Pan, że w Pana pokoju wisiały jego obrazy?
– Szczerze mówiąc, nie wiedziałem. Wiedziałem, że namalował je ktoś z rodziny. Może ojciec. Potem dopiero wiedziałem. Właściwie mnie to nie interesowało, bo był zakazany.

– Jak długo?
– No to był okres stalinowski, więc Witkacy był postrzegany jako ten wywrotowy artysta, narkoman, pijak, erotoman. Był kult jego ojca. Wielokrotnie byłem karcony i do końca życia będę pamiętał zdanie mojego ojca, którego zresztą bardzo kochałem, że gdy dostawałem lanie, mówił: „jednego błazna mieliśmy w rodzinie i nie chcemy wychować drugiego”.

– To straszne.
– Mój ojciec był komunistą i z całą grupą wspaniałych Polaków chcieli budować Polskę ludową i wierzyli w to mocno. To był piękny zryw. Niestety pod koniec życia mojego ojca przyszła prawda i zrozumiał, że przegrał, i że to wszystko bzdura. Ale zryw był bardzo piękny. Mój ojciec nigdy w życiu – tak był można powiedzieć wychowany po witkacowskiemu – nie wykorzystywał sytuacji politycznych i swoich ideologicznych przekonań do robienia kariery.

– W jaki sposób Zakopane było obecne w Pana życiu?
– Urodziłem sie w Gdańsku Wrzeszczu. Moi rodzice mieli gospodarstwo i przez rok tam mieszkaliśmy. Potem wróciliśmy do Warszawy i gdy sobie rodzice organizowali życie w stolicy, mnie podrzucili do Zakopanego. Pamiętam, że leciałem wtedy pierwszym samolotem na linii Gdańsk–Nowy Targ, Eurolotem. Podrzucono mnie właścicielce Witkiewiczówki, cioci Dziudzi, i tam się wychowywałem. A potem przyjeżdżałem na wakacje. Czułem się jak Jaśnie Panicz Gombrowicza, ponieważ byłem jedynym męskim potomkiem, wtedy oczkiem w głowie dziadzi Koszczyca – głowy rodu Witkiewiczów.

– I odziedziczył Pan też artystyczne ADHD?
– No nie byłem taki, jak inne dzieci. Od 5 roku życia wykazywałem zdolności artystyczne – muzyczne. Grałem już na skrzypcach i tak się zaczęła moja edukacja artystyczna. W międzyczasie tańczyłem balet i malowałem. Wiele miałem różnych zainteresowań związanych ze sztuką. Śmieszne, bo potem moja siostra dwa lata młodsza nie miała takich talentów, podobnie brat – 13 lat młodszy.

– Była jakaś presja rodziny, że powinien pan wybrać artystyczny zawód?
– Nie. Mój ojciec marzył, żebym został weterynarzem albo chirurgiem. I faktycznie może bym nim został, bo bardzo mnie interesowały zwierzęta, pomagałem im. Jako 15 letni chłopiec odebrałem poród poprzeczny krowy. Odwróciłem cielę w łonie matki i się udało.

– To wielka sztuka.
– Potem uratowałem potrąconego psa. Rozciąłem brzuch, zaszyłem i pies żył. W genach odziedziczyłem to po mojej matce, ktora była wspaniałym człowiekiem, pielęgniarką z dyplomem, która praktykowała między innymi w Powstaniu Warszawskim. I wychowywałem się poniekąd w Warszawie, w szkole pielęgniarskiej, w której ona była wykładowczynią. Ideały opieki nad innym człowiekiem są mi więc bardzo bliskie.

– To niezwykłe, co Pan mówi, ale jednak strona artystyczne zwyciężyła?
– Była zdublowana, bo moja mama grała też na skrzypcach, ładnie śpiewała, umiała też grać na pianinie, była betovenistką, ciotka była chopinistką, ich matka grała na fortepianie i uczyła w Zakopanem. Podobnie jak matka Witkacego. Były tam swojego rodzaju konkurencją.

– A kiedy zaczął się w Panu uaktywniać wpływ artystyczny Witkacego?
– On mnie zaczął prześladować dopiero później, gdy zacząłem zastanawiać się nad swoją tożsamością artystyczną. Ponieważ był okres, kiedy zajmowałem się plastyką i spędzałem dużo czasu na malowaniu, i muszę powiedzieć, że ciągle przegrywałem, słysząc na ASP: „No nie bądź taki Witkacy”. Nawet za mną wołali: „Witkacy”. To było nie do zniesienia.

– A co to znaczyło dla tych, którzy tak mówili?
– To było kpiarskie zlbo na zasadzie kompleksów, że jestem z takiej rodziny. Starałem się z tego nic nie robić, choć było to trudne i dopadło mnie już właściwie w szkole podstawowej. Wszyscy twierdzili, że muszę dobrze rysować, malować bo jestem z takiej rodziny. Z resztą nie byłem w tym taki zły, bo czuwała nade mną ciocia Dziudzia, która była rzeźbiarką. Uczyła mnie, a ja nie siliłem się na to. Po prostu samo mi wychodziło. Ale w czasie studiów, to zawsze miałem pod górkę. Przez dwa lata malarstwa dopatrywano się ciągle podobnych barw. Też lubiłem malować portrety, ale po swojemu widziałem świat, który malowałem.

– Czy one były podobne do dzieł Witkacego, skoro ludzie tak się dopatrywali?
– Nie. Były zupełnie inne. Nie miałem takiej kreski, co więcej – nigdy jej nie studiowałem. Oczywiście nie miałem z tym żadnych problemów, bo umiałem kopiować, wiec namalowanie dla mnie portretu w stylu Witkacego było pestką. Tym bardziej, że do tej pory mam kilka jego portretów i jeszcze trochę papieru z tamtych lat, więc mógłbym jeszcze coś nagryzmolić i puścić w obieg :)

– Hmm, niezły pomysł. Teraz nieźle się sprzedają :)
– Ja już się kiedyś przyznałem, że popełniłem plagiat, i to za czasów kiedy miałem 17-18 lat i w Krakowie na rynku zobaczyłem, że 800-900 zł kosztuje obraz w stylu Witkacego, taki, jaki też umiałem namalować, więc namalowałem dwa i sprzedałem, no i oczywiście poszły. Później po wielu wielu latach przeżyłem szok, kiedy w Muzeum Narodowym w Warszawie na wystawie zobaczyłem te portrety jako portrety Witkacego. Wtedy przyznałem się pani Irenie Jakimowiczowej. Ona dotrzymała tajemnicy i zabrała ją do grobu.

– Ale ona też nie widziała różnicy?
– Nie widziała. Opisała je jako dzieła Witkacego. Nikt nie miał wątpliwości.

– He he, zabawne. I gdzie one teraz są?
– W Krakowie. Wiem, gdzie są :) A wracając do pytania. W szkole podstawowej nie mogłem się przyznawać do tego, że jakiś Witkacy, jakiś Piłsudski, że to w ogóle ta rodzina, że jakiś Józef Beck ze strony matki… To były osoby zakazane wtedy, a moja rodzina chciała mieć święty spokój, w szczególności mój ojciec i matka.

– A nikt nie dopytywał, z powodu nazwisko?
– Tu muszę oddać hołd pani wychowawczyni, która była zaprzyjaźniona z moją rodziną i przez 7 lat szkoły podstawowej mnie osłaniała. Chwała jej za to.

– Czy ten wpływ Witkacego zawsze by negatywny?
– Tak. Wiedziałem, że i tak będę w cieniu Witkacego, co bym nie robił. Ponieważ jednocześnie studiowałem i pracowałem w pracowni konserwacji zabytków, zarabiałem nieźle, po dwóch latach malarstwa przeszedłem na konserwację i porzuciłem swoje malowanie.

– I wtedy wciągnęła Pana muzyka?
– Muzyka, jak u Witkacego – była od dziecka. U mnie też wyssana z mlekiem matki, z tym, że on w tej muzyce nie wytrwał, a ja dzięki niej się zmieniłem, otworzyłem się i przeobraziłem. Gdy miałem 16 lat, występowałem w teatrzyku w Pałacu Kultury między innymi z Andrzejem Sewerynem i Stanisławą Celińską. Oni poszli w stronę wiadomą, a ja skręciłem gdzie indziej. Kiedy zacząłem drugi kierunek studiów, miałem 23 lata i już na pierwszym roku byłem śpiewakiem – występowałem i koncertowałem, reprezentowałem uczelnię. I tak było do końca studiów.

– Gdzie pan występował?
– Zadebiutowałem w Teatrze Wielkim w Warszawie. Występowałem na różnych festiwalach muzycznych w Polsce i za granicą. Później pracowałem w operze warszawskiej, krakowskiej, wrocławskiej. Jeździłem po świecie, występowałem w różnych ariach operowych…

– Co pan śpiewał?
– Główne partie basowe. Muszę przyznać, że najlepiej się czułem w rolach królewskich :) Byłem carem, królem Filipem II. Tak…. Albo w rolach kniaziowskich, ale zawsze w szlacheckich. Nawet Figaro był przecież szlachcicem. Równolegle śpiewałem, to, co mnie interesowało, czyli poezję, kameralistykę, pieśni romantyczne. Interesowali mnie Chopin, Szymanowski, Karłowicz, Żeleński. Dużo tego było. Już nawet nie pamiętam, co ja jeszcze śpiewałem.

– A obecnie śpiewa pan?
– Nie…

– Nawet okazjonalnie?
– Muszę pani powiedzieć, że jakiś czas temu śpiewałem na koncercie w pałacu w Ostromecku wraz z moimi studentami w pięknej sali, przed kompletem kompletem. Program nazywał się „Jesienne nastroje”. Również tam rectowałem wiersze. Ale ja już nie śpiewam, ja podśpiewuje :)

– A śpiewał Pan coś, inspirując się Witkacym?
– „W małym dworku” popełniłem dwukrotnie w formie śpiewanej. Wymyśliłem sobie, żeby młodzieży przybliżyć śpiewanie pieśni Stanisława Moniuszki, że połączę „W małym dworku” i pieśni Moniuszki. Tym bardziej, że to wszystko logicznie się łączy z historią rodzinną. Pierwsze z wykonań Moniuszki miały miejsce u nas w dworku Poszawszu na Żmudzi. A potem matka Witkacego była kompozytorką i skończyła konserwatorium warszawskie w klasie profesora Władysława Żeleńskiego, który objął klasę po Stanisławie Moniuszce. Przyniosłem moim studentom 44 pieśni Moniuszki i wszystkie są bardzo adekwatne do tekstu „W małym dworku”. Wyszły znakomite zbitki. Jest tu wszystko – stany lękowe, erotyczne.

– Coś Pan dodał od siebie?
– Nie byłbym sobą, żebym tego nie zrobił. Zmieniłem ostatnią scenę. A były to czasy niesprzyjające kreatywnym zachowaniom. Tym bardziej, że na koniec wprowadziłem scenę „śmierć komunizmowi”. Ordery, które dostałem do PRL-u nie wiadomo za co, czyli złoty, brązowy i srebrny krzyż zasług, i powiesiłem na piersiach śmierci.

– I co?
– Sztuka została zablokowana. Tylko raz się ukazała. Została wystawiona w ówczesnej Akademii w Bydgoszczy. Potem dostałem reprymendę od dyrektorów, że obrażam odznaczenia państwowe. Powiedzałem – przecież to moje, nie państwowe :)

– A co z Liceum im. Witkiewicza w Warszawie? Czy ono ma coś wspólnego z Witkacym?
– Pierwsze kroki tego liceum były fajne, ale wszystko się trochę zatarło.To liceum miało bardzo ambitny plan. – Było nastawione na indywidualne kształcenie, na takiej zasadzie, jak kształcony był Witkacy, ale niestety stało się pospolite. Moja córka skończyła to liceum.

– I faktycznie miała program Witkacego?
– Miała… luzy. A to nie o to powinno chodzić?

– Ale luzy w czym?
– Za duża, pozorna swoboda, bo ona gdzieś tam jednak była sterowana. Wiem o tym, że młodzież podchodziła do egzaminów na dopingach. Niestety większość uczniów tak robiła. Moja córka akurat nie brała, ale była obok tego i kryła kolegów. Liceum nie miało mocnego kręgosłupa. Ludzie nie przywykli do pracy.

– Zupełnie inaczej niż Witkacy.
– Właśnie, on był człowiekiem szalenie zdyscyplinowanym. Miał nieprawdopodobną samodyscyplinę, nawet w sensie erotycznym. Podobnie miał z nałogami. Pochłaniał papierosy, jak cukierki, ale w każdej chwili mógł zrezygnować. On był panem samego siebie i warto się tego od niego uczyć.

– A co się stało z Witkiewiczówką? Kiedy została sprzedana?
– Witkiewiczówka była kiedyś zabezpieczeniem cioci Dziudzi. Potem stała się walącą, wymagającą remontu ruderą. Żeby ją odnowić, trzeba było zapłacić 7 milionów złotych. Mój ojciec i jego siostra nie byli w stanie wydać tyle na remont, więc Państwo by im to zabrało, bo wtedy zabierało. Dlatego ją sprzedali za milion złotych. Architekci, którzy ją kupili, wydali ponad 7 milionów złotych na remont. Funkcjonowała przez jakiś czas jako dom pracy twórczej, nawet miałem tam wtedy miejsce dla siebie, choć została sprzedana. Potem przeszła w ręce prywatne.

– Co Pan najbardziej zapamiętał z domu rodzinnego?
– Zostałem wychowany w duchu polskości. My zawsze walczyliśmy o Polskę, byliśmy patriotami. To są tradycje rodzinne, bardzo mocno u nas zakorzenione i ta nasza tożsamość to tożsamość czerwonej szlachty walczącej, z korzeniami litewskimi. Ciągle byliśmy na froncie.

/Na stronie

– A jadła Pani to?
– Nie, nie wiem, a co to jest?
– To są ptifurki Witkacego
– Co takiego?
– To domowe ciasteczka z konfiturą z róży.
– On tym się zajadał?
– Jak najbardziej. Pamiętam, że były one zawsze w naszym domu, w Witkiewiczówce.
– Bardzo dobre.
– Pamiętam, że one właśnie tak smakowały.

Zapisz