Ten pomysł od początku mi się nie podobał. Kto przy zdrowych zmysłach wstaje na Sri Lance o 4.30, gdy ma szanse pospać i wreszcie się zrelaksować?
Ubieram się po omacku, z pustym żołądkiem, bez śniadania. Ładujemy się do jakiegoś samochodu i jedziemy półtorej godziny w mocnej klimatyzacji, która nie pozwala na zmrużenie oka nawet na minutę. Dojeżdżamy w końcu do portu w miejscowości Mirissa, gdzie – aby wjechać na jego teren – czekamy pół godziny w korku samochodów i tuk tuków. I po co nam to wszystko?
Kuba strasznie napalił się na te wieloryby. Strasznie. – Płetwale błękitne to największe ssaki świata mierzące ponad 30 metrów, trzeba je zobaczyć – powtarzał mi od tygodnia. Nie zawsze jednak jesteśmy zgodni, co do tego, gdzie chcielibyśmy jechać, co robić i, co zobaczyć. No, ale jeździmy przecież razem, więc potrafimy się tak po ludzku dogadać. Czasami ktoś ustępuje, inny ponarzeka… życie. Tym razem też tak było i bardzo długo dopytywałam, czy naprawdę tego chcemy z nadzieją, że może Kuba zmieni zdanie. Ale nie. Odnalazł ten rejs, był z tego bardzo dumny, czytał o nim i już napawał swe myśli widokiem wielorybów pływających w oceanie.
Ja byłam w tym wypadku sceptyczna. Stwierdziłam, że to nie może być nic fajnego, skoro jest tak rozreklamowane turystycznie. Co więcej, znając Cejlończyków, byłam pewna, że chodziło o sławny trik „na warana”. Czyli mówi się, że w okolicy jest ogromny waran, którego trzeba zobaczyć, potem kierowca wiezie cię tam przez całe miasto (a licznik tuk tuka bije), po czym (po pół godziny) mówi, że waran jednak uciekł. Byłam pewna, że tak może być i tym razem. Popłyniemy sobie na środek oceanu, spędzimy 6 godzin na łajbie i wrócimy, bo okaże się, że wieloryby właśnie odpłynęły, poszły spać, wyginęły itd. itp. Ot taka rozrywka dla turystów z Europy, którzy nie mają co robić z pieniędzmi – myślałam sobie.
Dojeżdżamy w końcu do portu i znajdujemy naszą łajbę. W tym samym momencie startuje ich kilka, więc musimy zadzwonić do Cejlończyka, z którym się umawialiśmy, żeby pomógł nam znaleźć właściwą. Udało się. Pakujemy się na nasz stateczek, znajdujemy najlepsze miejsca na górze. Siadamy. Mijają dwie minuty i już nas proszą o pieniądze. – Aha – myślę – zaczyna się. Płacimy jednak i za chwilę dostajemy nasze śniadanie, o którym marzymy od ponad dwóch godzin. Kanapka i kawałek ananasa nigdy wcześniej nie smakowały tak wspaniale.
Czuję klimat takiego porannego wypłynięcia na morze – delikatny wietrzyk, spokojna tafla wody… Słońce zaczyna wschodzić, ale mamy wrażenie, że w porcie życie tętni już od kilku godzin. Bardzo klimatycznie to wygląda. Taki dzień z życia cejlońskiego portu, to byłby hit. Rybacy wracają z połowu ryb, segregują je, inni siedzą w grupie i szyją sieci. My z kolei przyglądamy się innym statkom, które także wybierają się na spotkanie z wielorybami. Na wszystkich są głównie biali ludzie i Cejlończycy, którzy kierują statkami. Na naszym jest tylko dwanaście osób, ale na innych zdarza się i 30. Zastanawiamy się, w czym mamy gorszą albo lepszą ofertę i od czego zależy cena. Z nami płyną dwie Hiszpanki, czworo Niemców i czworo Amerykanów. Po prostu międzynarodowa ekipa turystyczna.
W końcu wypływamy. Mamy miejsca na „górnym pokładzie” i wspaniały widok z góry. Tak płyniemy i płyniemy. Godzinę, dwie… Właściwie już po godzinie, moja sytuacja zdrowotna robi się dynamiczna. Tzn. czuję coraz wyraźniej, jak mój żołądek tak dziwnie faluje i rusza się w rytm wody. Oczywiście okazuje się, że mam chorobę morską. Od razu przypomina mi się, że kiedyś już ją miałam, ale to było z 20 lat temu, więc nawet nie pamiętałam, że tak jest. Sorry, że tak się uzewnętrznię, ale nie mogę się skupić na tym oczekiwaniu na wieloryby i emocjach, ponieważ co chwilę odwiedzam toaletę. Niestety, to z tej podróży zapamiętuję najbardziej. Ale nie tylko.
Płyniemy długo, prawie trzy godziny i nic. Nasza nadzieja powoli pryska i włącza się rezygnacja, ale nasi przewodnicy nie poddają się. Płyną tak szybko, jak im łajba pozwalała. Napięcie rośnie i w końcu widzimy pierwszą wielorybią „fontannę”, potem drugą i kolejną. Znaleźliśmy je. Są tu naprawdę! Mimo nie najlepszego samopoczucie jestem zauroczona. A najbardziej, gdy ten ogromny płetwal pojawia się z trzy metry obok naszego statku. To robi wrażenie. Niesamowite. Wydaje się, że to strasznie długi wąż morski, gdy widzisz jego szybko poruszający się grzbiet po tafli wody. No i ostrzegawcze wypuszczenie wody w góry. Wow…
Oczywiście nie wszystko dało się uwiecznić na zdjęciach, bo to była chwila i to w zaskakującym momencie, ale Kuba nakręcił krótki film, który macie poniżej. A ja bardzo polecam ten pomysł, mimo wczesnych wstawania, wycieńczenia chorobą morską i długiego rejsu.
No i zdanie sprostowania. Kuba miał rację – dobrze to wymyślił :)
8 komentarzy