Przed przyjazdem do Ghany uprzedzano nas, że na lotnisku trzeba stawić się dużo wcześniej niż zazwyczaj. Dwie godziny to za mało. Zatem, gdy nadszedł dzień wyjazdu, pojawiłem się odpowiednio wcześniej, by na wszelki wypadek uniknąć poważnej wpadki. Oczywiście – jak nigdy – odprawa zajęła trzy minuty, a przede mną zarysowała się wizja trzech godzin nudnego oczekiwania na samolot. Skorzystałem z wolnej chwili i postanowiłem zaczerpnąć „świeżego powietrza”. Mijam jeden znak zakazu palenia, drugi, trzeci, kończy się terminal i w końcu docieram do kącika dla palaczy. Uradowany zaciągnąłem się i od razu dostałem „zjebkę” od jakiegoś strażnika. Stałem w złym miejscu. Okazało się oczywiście, że w cieniu schowany był jeszcze jeden znak. Ostatecznie ochroniarz skierował nas we właściwe miejsce i można się było oddać przyjemności…

Przysiedliśmy na murku z koleżanką z pracy i boleliśmy nad tym, że lotnisko w stolicy Ghany poza jedną kawiarnią nie oferuje żadnych innych rozrywek. Nagle słyszeliśmy głos:
– Przepraszam, czy może Pan wstać? – spoglądam w górę i widzę dwóch rosłych ochroniarzy.
– Przepraszam, ale o co chodzi? – pytam.
– Państwo przed chwilą palili w niedozwolonym miejscu? – zapytał jeden z nich.
– Tak…? – odpowiedzieliśmy nieśmiało.
– Mamy nagranie z kamery, proszę nie udawać – dodał drugi.
– No, tak się zdarzyło, ale po kilku sekundach panów kolega zwrócił nam uwagę i skierował tutaj – próbowaliśmy się tłumaczyć.
– To nieważne. Należy się 200 dolarów mandatu od osoby – podsumowali.
Miny nam zrzedły. Szybko policzyłem, że to chcą od nas 600 złotych na głowę i to jeszcze na kilkadziesiąt minut przed odlotem. Postanowiłem więc wdać się w dyskusję.
– Rozumiem, ale nikt nam nie mówił, że za palenie grożą tak wysokie kary. Co więcej, jeśli Panowie obserwowali nas przez kamery, to chyba było widać, że szukamy dobrego miejsca i chwilę po zwróceniu uwagi, przeszliśmy tutaj – próbowałem bronić sprawy i … kasy.
– Tak widzieliśmy, ale zasady to zasady – odparł Surowy. –Jeśli nie macie gotówki, to idziemy do biura i tam się wami zajmą – zagroził nam.
– Nie mamy! – huknęliśmy oboje, budząc małą konsternację u ochroniarzy, a do rozmowy wtrąciła się koleżanka. – Panowie – tu zrobiła „ładne oczy” – za chwilę mamy samolot. Jesteśmy tu ponad tydzień, nie mamy już pieniędzy…
Surowy jakby zmienił front i zapytał: – Skąd jesteście?
– Z Polski i Serbii – odpowiedzieliśmy.
– O, z Serbii, to jak nasz selekcjoner kadry piłkarskiej. Serce mi zabiło radośnie bo poczułem, że łapiemy wiatr w żagle i może jakoś unikniemy kary.
– Tak, tak – i jego poprzednik też był Serbem.
[15 minut później]
Surowy mówi:
– Serbia dała nam półfinał Pucharu Narodów Afryki i pomagała nam w trudnych latach 80-tych. Polska na pewno też nam w czymś pomagała, ale nie pamiętam w czym. [Ja też, swoją drogą, nie pamiętam :) ] – Zatem zadzwonię do mojego szefa i postaram się coś załatwić – dodał życzliwiej. Chwycił za telefon, krzyczał coś w swoim narzeczu przez kilka minutach. Nagle skończył rozmowę i burknął tylko pod nosem, że tak być nie może i dzwonił dalej.
[5 długich minut później]
– Niestety, to będzie po 200 dolarów na głowę. – Przykro mi, nie da się niczego zrobić – powiedział znów to samo.
A już było tak blisko – pomyśleliśmy oboje. Wróciliśmy do punktu wyjścia.
– Naprawdę nie macie gotówki – zapytał?
Koleżanka wygrzebała z 50 cedis (ok. 20 EUR), ja chwyciłem za portfel i o dziwo znalazłem banknot 50 EUR, o którym wcześniej zapomniałem. Surowy ni stąd, ni zowąd chwycił pieniądze. I tyle go było.


Przyznam szczerze, że daliśmy się zrobić w konia. Dopiero na kilka sekund przed wyciągnięciem gotówki coś mi zaczęło w głowie świtać, ale było już za późno. Urabiali nas blisko 45 minut, w cieniu, bez kamer, z daleka od oficjalnych patroli. Ubrani byli po wojskowemu, ale dopiero potem wytłumaczono nam różnicę między oryginalnym a podrobionym mundurem.

Jedyne z czego się cieszę, to że miałem więcej czasu do lotu, bo gdybym znalazł się w takiej sytuacji z nożem na gardle, to kto wie, może dałbym więcej.

Autorem zdjęcia jest George Henries