Przejechaliśmy jedną z najdłuższych dróg świata – ponad 5000 km, które u nas zamieniło się w 8000 km, ponieważ nie raz zjeżdżaliśmy skuszeni tym, można zobaczyć w okolicy. Czujemy radość, wielką radość. Pierwszy etap naszej argentyńskiej podróży za nami.

Czy każda droga ma dwa końce? Z reguły nie, ale Ruta 40 i w tym aspekcie musi być wyjątkowa. Otóż szczególnie południowa, patagońska część drogi, poddawana jest ciągłym zmianom ze względu na zwiększający się ruch turystyczny. A to nowa część przebiega przez bardziej malownicze rejony, a to zamiast asfaltować na nowo taniej po prostu zamienić numery i zrobić „40” tam, gdzie już dobry asfalcik jest. Mieliśmy trzy papierowe mapy, GPSa oraz Google Maps – i nigdzie jednej spójnej drogi. Sam koniec ruty przeniesiono w nowe miejsce – tam gdzie można dojechać wygodniej, ale jej prawdziwy, ten pierwotny znajduje się w Cabo Virgenes i tam właśnie się wpierw udaliśmy.

Pierwszy koniec Ruty 40

Jakieś 20 minut jazdy za Rio Gallegos pojawia się przejazd kolejowy, za którym można skręcić w prawo i pojechać na nowy koniec ruty. Chwilę potem jednak, też w prawo, jest zjazd na piaszczystą drogę do Cabo Virgenes – jedyne 130 kilometrów dzieli nas od wydawałoby się upragnionego końca 40 dniowej jazdy. Mija pierwsza, a potem druga godzina – za oknem step patagoński, trochę strusi i dwa stada vicuñi (czyli takich mniejszych lam).

Jednak nasze myśli są gdzie indziej. Wracamy w rozmowie do samego początku, do pierwszych dni. Już na dzień dobry, mieliśmy lekką chorobę wysokościową, potem godzinami jechaliśmy paredziesiąt kilometrów do małego Cachi, przez cudowną Abra el Acay. Im bardziej myślę o tej podróży, to północ Argentyny wywarła na mnie największe wrażenie. Piaszczysta, trochę dzika, pełna miast pojawiających się znikąd, też najwięcej trudności, których pokonanie dało sporo satysfakcji i stąd może ten sentyment. Potem płaski środek i okolice Mendozy, a dalej już Patagonia. – Ogromna i legendarna. Fajnie było w niej spędzić tyle czasu i móc się nią nacieszyć. Spotykaliśmy ludzi, którzy pędzili po tysiące kilometrów nocnymi autobusami i trochę nam ich było żal, że z takim pędem rzucili się na ten ogrom.

Naszą rozmowę przerywa pojawiająca się na wzgórzu latarnia morska – mijamy ją jednak na początku, gdyż chcemy zobaczyć kolonię pingwinów. (Z tej wizyty powstała spora galeria zdjęć). Na szczęście strażnicy na nasz widok zawracają, aby nas tam wpuścić. Po półtorej godzinie radosnego obcowania z pingwinami magellańskimi, czas w końcu zamoczyć stopy w oceanie i symbolicznie zakończyć całą podróż. Podjeżdżamy do ubitego kawałka trawy, który symbolicznie pełni tu rolę parkingu. Obok nas po chwili zatrzymuje się drugi samochód. Strasznie, ale to strasznie wieje, tak, że ledwo się sami słyszymy i nie możemy nawet ustawić statywu, bo ciągle go wiatr przewraca. W końcu jest – udało się – patrzymy na ocean i uśmiechamy się do siebie. Ta podróż dużo nam dała, chyba najwięcej tak pomiędzy nami i to dla nas najcenniejsze w podróżowaniu razem. Wspólnie przeżywamy rzeczy, każde na swój sposób, ale mamy tyle wspólnych wspomnień, że potem w różnych chwilach po prostu sobie gadamy o tym, co przeżyliśmy, jak to na nas wpłynęło i jak zmieniło. Teraz mamy tyle nowych momentów, pełne żołądki – ich przetrawienie zajmie sporo, ale przecież jedziemy dalej. To tylko koniec Ruty 40.

Odwracamy się, Ania nadal przytrzymuje włosy, które wiatr zawiewa jej w każdą ze stron i wracamy do samochodu, by podjechać na górę do latarni w poszukiwaniu pewnego symbolu.

– Tuż koło latarni jest – o dziwo – kawiarnia. Cieszy nas to, bo możemy coś wrzucić na ząb i jeszcze nacieszyć się końcem drogi. Prowadzi ją młode małżeństwo z dzieckiem. Każdy klient jest na wagę złota i dziarsko chcą z nami rozmawiać. Kiedy słyszą, że przejechaliśmy całą Rutę 40, nie mogą uwierzyć i wyciągają wszystkie naklejki z logiem drogi i dają nam w prezencie. Wskazują też najbardziej upragnioną przez nas rzecz – słupek z kilometrem 0 (zero). Mimo zmiany oficjalnego końca trasy, to tu nadal jest ten najważniejszy symbol. – Początek i koniec Ruty 40, która kusi podróżnych od dawna. Mamy nadzieję, że mimo wzrastającego znaczenia turystycznego, coraz dłuższych odcinków asfaltowych, nie zapełni się samochodami i motorami, zatracając ten samotny charakter. Ale to też egoistyczne marzenie i może niesłusznie, bo skorzystają na tym przecież mieszkańcy.

Blisko końca Koniec Ruty 40 Latarnia Cabo Virgenes Ania na końcu Ruty Cabo Virgenes lighthouse Ania Jakub Amelia Ania i Jakub Ruta 40 Ania Ruta 40 Ania i Jakub Ruta 40

Nowy koniec

Z żalem odjeżdżamy i kierujemy się z powrotem do Rio Gallegos, żeby pojechać jeszcze na nowy koniec Ruty 40. – Po co oni to zmienili – zastanawiamy się. Niby tylko pięćdziesiąt kilometrów, ale tak dziurawym asfaltem, że jedziemy znacznie dłużej niż po zwykłej żwirowej drodze. Dawno nie musieliśmy tak uważać, bo dziura za dziurą zamienia jazdę w prawdziwy slalom. Do tego mało bezpieczny.

Nie mamy większego sentymentu do tego zakończenia – chyba, że wręczają dyplomy i sypią confetti, ale to marzenie rozwiewa się w momencie dojazdu do portu. Widzimy szlaban blokujący dalszą jazdę i tyle. Oznaczenia drogi oczywiście stare. Idę do ochroniarza, żeby się upewnić, czy to R40, a on zdziwiony moim pytaniem rzuca – chyba tak. Aha – mruknąłem i zawróciłem.

Być może coś tu kiedyś postawią, chociaż jakoś symboliczną tabliczkę, ale póki co niczego ani widu, ani słychu. Po prostu szlaban, port i paru ochroniarzy. Czasem też jakiś TIR śmignie, rzucając przyczepą na prawo i lewo, unikając dziur na drodze. Jak mniemam to część większego planu i wkrótce stanie się to „atrakcją”.

Ruta 40 new ending beginning Rio Gallegos Ruta 40 new ending beginning Rio Gallegos Ruta 40 new ending beginning Rio Gallegos Ruta 40 new ending beginning Rio Gallegos Ruta 40 new ending beginning Rio Gallegos

Trochę statystyk

Tak trochę tytułem podsumowania spojrzeliśmy liczbowo na całą podróż:

Od Ani:

Gdy startowaliśmy, brałam pod uwagę, że możemy zawrócić, bo co ma myśleć w sumie niedoświadczony kierowca? Jednak po pierwszym dniu na Rucie 40 już wiedziałam, że nie ma takiej mowy, bo emocji, których dostarcza, nigdy wcześniej nie czułam. Długo będę pamiętać tę pustą przestrzeń Patagonii, serpentyny nad przepaścią, wystające wierzchołki gór czy lodowce i inne cudne widoki, które rozpraszały mnie z każdej strony, no i ludzi, którzy zawsze byli życzliwi i pomocni.

Od Kuby:

Chciałbym bardzo, ale to bardzo pogratulować Ani. To jej się należy szacunek i uznanie za przeprowadzenie nas do samego końca drogi.

Co dalej?

To było bardzo interesujące przeżycie. Po prostu droga. Odcinek mierzony kilometrami z tysiącami doświadczeń po drodze, których się nie spodziewaliśmy. Dla nas – jako pary i rodziny – to duży i fajny test. Dziękujemy, że śledziliście wszystkie wpisy i relacje z drogi, odmienne od tego, co robiliśmy wcześniej oraz za całą dobrą energię, którą dostaliśmy i którą staraliśmy się oddać.

Teraz kierunek Ziemia Ognista, no i powrót do Buenos Aires.