Ostrzymy sobie na nie zęby od momentu, gdy po raz pierwszy widzimy z oddali jego ciemnoniebieską taflę krystalicznie czystej wody, z której dosłownie jakby wynurzają się ośnieżone szczyty gór. Jezioro Nahuel Huapi jest przepiękne z daleka, ale tak nas nęci i zachęca, że nie potrafimy sobie odmówić i chcemy poznać je z bliska. No i jest jeszcze coś – tajemnicze drzewa arrayanes i Wyspa Victorii. To one stały się celem naszej podróży.
Villa de Angostura to mała miejscowość rozciągająca się wzdłuż głównej ulicy, po której z obu stron są sklepy i knajpy. Jest zatłoczona i strasznie głośna. Jeszcze w żadnym miejscu nie miałam takich problemów ze znalezieniem miejsca do parkowania. Samochody jeżdżą, nie zważając na przepisy (trochę się już do tego przyzwyczaiłam), piesi chodzą, gdzie popadnie, bo nie ma przejść dla pieszych (do tego też). Po prostu żyć nie umierać.
Żeby nadać jakiś rytm naszym planom i przy okazji znaleźć miejsce noclegowe, wpadamy na chwilę do Informacji Turystycznej. Pytamy o nasz rejs i okazuje się, że mamy dwie opcje godzinowe – 14 albo 14.30. Przyjeżdżamy więc następnego dnia do portu lekko po 13. Chwilę zajmuje nam odszukanie miejsca, gdzie można kupić bilety, ale spodziewamy się, że mogą być z nimi problemy. I faktycznie. Pani w okienku mówi nam, że nie ma już na dziś wolnych miejsc. Trochę zbici z tropu odchodzimy, myśląc o jutrzejszej wyprawie i wtem podchodzi do nas facet, wyglądający na drobnego cwaniaczka i pyta, czy chcemy jednak dziś popłynąć. Oho, jasne – myślimy sobie – tylko ciekawe, za jaką cenę. Czeka nas jednak miła niespodzianka. Okazuje się, że nasze bilety zamiast 900 peso (tyle zapłacilibyśmy w okienku) będą kosztować 800 peso. Poza tym – nie płyniemy wielką łodzią turystyczną mieszczącą 60 czy więcej osób, tylko małą łódeczka, która pomieści maksymalnie 10. Super. Jest też możliwość, aby schować się w kajucie i dalej wszystko widzieć, więc to dobra opcja, gdyby Amelii zrobiło się chłodniej, zaczęło bardziej wiać itp. Zadowoleni, czekamy zatem do godziny 15.
Gdy pojawiamy się na miejscu lekko przed czasem, okazuje się, że oprócz nas są jeszcze trzy pary. Mamy miejsce tuż przy sterze Pana Kapitana, z czego najbardziej raduje się Amelia, bo może zagadywać kolejną osobą. Pan pyta skąd jesteśmy i co robimy w Argentynie. Trochę dziwi się, że wybraliśmy się w taką podróż z małym dzieckiem, ale uśmiecha się dobrotliwie.
Miło się płynie – góry, wiatr we włosach. Jest ładnie, ale bez przesady. Nie ma tu jakiś spektakularnych krajobrazów. – Nie płyniemy w końcu na lodowiec. Ale to w tym momencie w ogóle nie jest ważne. Nie pamiętam, kiedy ostatnio czułam taki spokój. Siedzimy i wsłuchujemy się w cichy szum wody. Kładę się na moment i czuje, że mogłabym zasnąć. Tuż obok siedzi jednak para w wieku ok. 60 lat. Zagadują mnie i pytają, co robimy w Argentynie. Opowiadam im o tym, co już widzieliśmy i ile jeszcze zobaczymy, pytam, co sądzą o tych miejscach, czy coś polecają i wtedy okazuje się, że w większości nie byli. To niesłychane, ale jak mieszka się w tak dużym kraju, to sporą część życia można poświęcić właśnie na jego zwiedzanie, a i tak wiele wciąż nie widzieć. Na szczęście Polska jest zdecydowanie mniejsza. :)
Po godzinie rejsu dopływamy do Isla Victoria specjalnie po to, żeby zobaczyć drzewa arrayanes, na których Kubie bardzo zależy. To rzadki gatunek drzew, który podobno zachwycił doradców Walta Disneya do tego stopnia, że wykorzystali je w filmie o jelonku Bambii. Dla mnie drzewa jak drzewa, ale oceńcie sami. :) Przyznam szczerze, że dobrze wypadły na zdjęciach, może nawet lepiej niż w rzeczywistości. Minutę po tym, jak stawiamy nasze stopy na lądzie, zapinamy Amelię w nosidło, a ona zasypia. Mamy trochę czasu na podziwianie… drzew. Kuba robi im mnóstwo zdjęć, ja spaceruję po lesie, podziwiając wszystko inne dookoła.:)
Mija godzina i wracamy na nasz statek. Robi się już zdecydowanie chłodniej, bo zbliża się godzina 18. Zanim schowamy się w kajucie, podziwiamy jeszcze raz krystalicznie czystą wodę Nahuel Huapi. Podobno żyje tu kilka gatunków pstrąga. Legendy mówią, że mieszka tu także potwór, którego Aborygeni nazwali krową morską z zębami. Nie zauważamy jednak niczego podejrzanego, podobnie jak eksperci, którzy w latach 20. XX wieku ocenili, że żadnego zwierza tutaj nie widzieli :).
4 komentarze