Facet ze sztucznym zarostem w koszulce Diego Maradony podchodzi i pyta, czy chcemy sobie z nim zrobić zdjęcie. Na jakimś balkonie macha figura papieża Franciszka. Nieopodal pani w stroju tancerki tanga pozuje do zdjęć z bardzo zadowolonymi i odrobinę pijanymi panami w średnim wieku. Hmm… Gdzie my trafiliśmy?

A początek tego dnia zapowiadał się wyjątkowo dobrze i zabawnie.

Wychodzimy z domu i pierwsza misja, którą mamy, to kupienie biletów autobusowych. Podchodzimy więc do pierwszego kiosku, pytamy, ale pan szybko odpowiada, że w kiosku nie kupuje się biletów, tylko musimy iść prosto, potem w prawo, w lewo, i jeszcze raz w prawo i tam powinien być ten punkt. Nie muszę mówić, że go nie znajdujemy :) Podchodzę więc do następnego kioskarza i ten już świetnie mi tłumaczy, że bilety kupię w sklepach oznaczonych „loteria”, czyli takich, gdzie są losy i kupony różnych gier. Trafiamy do takiego bardzo szybko. Po krótkiej rozmowie okazuje się, że bilety nie funkcjonują, tylko coś na zasadzie karty miejskiej. Kupujemy jedną, ładujemy za 50 peso i ruszamy w stronę naszego przystanku.

Mimo iż  autobus nam właśnie odjeżdża, to kolejny podjeżdża za jakąś chwilę. Pakujemy się do niego, ale pan kierowca już przy wejściu każe nam złożyć wózek i wziąć Amelię na ręce. Na szczęście jest wolne miejsce, więc siadamy tam sobie. Amelia potrzebuje sekundy, by podrapać po szyi panią, która siedzi przed nami, spróbować wyrwać telefon pani, która zajmuje siedzenie obok i uśmiechnąć się do kilku innych osób, które stoją w pobliżu. Generalnie wszyscy się tu do niej śmieją, zagadują i zachwycają na głos jej wielkimi, niebieskimi oczami, co w Ameryce Południowej nie jest zbyt popularne :) W ten oto wesoły sposób po około 40 minutach dojeżdżamy na miejsce, czyli do portowej dzielnicy La Boca.

Na pierwszy rzut oka – podoba nam się. Fajnie tu – mówimy do siebie. Wreszcie brudno i mniej porządnie. Niestety też zdecydowanie biedniej, co jest bardzo widoczne. W pewnym momencie – gdy idziemy w stronę portu – podchodzi do nas jakaś pani około czterdziestki i mówi, żebyśmy uważali na siebie i na dziecko, bo tu jest niebezpiecznie. O co jej chodziło, nie wiemy dokładnie. Faktem jest, że weszliśmy właśnie w uliczki, gdzie prawie nie ma ludzi, tylko gdzieniegdzie kręcą się jacyś mężczyźni. Mijamy ich dość pewnym krokiem i po kilku minutach wpadamy na coraz większe grupy turystów. To znak, że jesteśmy blisko.

La Bocę chciałam poznać od momentu, kiedy znalazłam pierwsze zdjęcie jej kolorowych domów. Myślałam sobie, że super będzie zobaczyć coś innego, barwnego, a nie tylko te zwykłe części miasta. Gdy, będąc już na miejscu, czytam w przewodniku, że La Boca zachwyca autentycznością, myślę, że chyba się pomyliliśmy i przyjechaliśmy do innej dzielnicy.

Ta kolorowa La Boca to właściwie trzy ulice zagospodarowane stricte pod turystów. Tuż przy wejściu wita nas koleś przebrany za argentyńskiego piłkarza, Diego Maradonę, ze sztuczną brodą i włosami, zachęcający ludzi do robienia sobie z nim zdjęć. Co gorsza – oni korzystają z tego. Dalej w oknie stoi figura papieża Franciszka, co jeszcze nie jest tak przerażające, jak przejście kawałek dalej i zobaczenie jeszcze kilku różnych figur i figurek papieża. Najgorsze są te stojące przy knajpach. Poza papieżem do knajp zaprasza również podobizna Lionela Messiego, też oczywiście Argentyńczyka. Wszystkie towary eksportowe Argentyny są tu „wystawione”.

Nie zabrakło też tanga w wydaniu nie mniej kiczowatym, jak opisywane wcześniej sytuacje. Można zatem sobie zrobić zdjęcie, wkładając głowę w karton i stając się na ten moment tancerzem lub tancerką tango. Na ulicy stoją też ludzie przebrani za tancerzy tanga i zapraszają do robienia sobie z nimi zdjęć. W wielu restauracjach występują pary, które tańczą tango, i po skończeniu pokazu za opłatą robią sobie zdjęcie z gośćmi restauracji. Wiem, że nie robiliby tego, gdyby nie było zainteresowania. Rozumiem, że to ich praca, ale strasznie żałuję, że tak to wygląda…

Mimo iż ta turystyczna La Boca to tylko trzy krótkie uliczki, tego kiczu jest zdecydowanie za dużo. W jednej z uliczek, mianowicie Caminito, którą zajmują głównie malarze i rysownicy, daje się jeszcze wytrzymać, bo nikt do niczego nie namawia, niczego nie chce na siłę sprzedać. W pozostałych jest trudno. Tyle niepotrzebnych sklepów z bibelotami i do tego muzyka disco. Bardzo nas to męczy. W końcu chcemy gdzieś usiąść i zjeść obiad, ale uciekamy, mimo iż restauracja jest tu obok restauracji. Idziemy kawałek dalej i trafiamy do małej, domowej knajpki, gdzie siedzą miejscowi i wałęsają się bezpańskie psy, a klimat jest jak na warszawskiej Pradze, ale jedzenie całkiem dobre.

Caminito!

Caminito!

Buenos Aires La Boca Caminito Buenos Aires La Boca Caminito

Buenos Aires La Boca Caminito Buenos Aires La Boca Caminito Buenos Aires La Boca Caminito Buenos Aires La Boca Caminito Buenos Aires La Boca Caminito Buenos Aires La Boca Caminito Buenos Aires La Boca Caminito Buenos Aires La Boca Caminito Buenos Aires La Boca Caminito Buenos Aires La Boca Caminito Buenos Aires La Boca Caminito Buenos Aires La Boca Caminito Buenos Aires La Boca Caminito

PRZEJDŹ SIĘ CAMINITO

Zapisz