Z Cachi wyjeżdżamy lekko po godzinie 9 rano. Google złowieszczo oznajmia, że mamy do przejechania 165 kilometrów i daje nam na to ponad 5 godzin. Po wczorajszej podróży serpentynami sądzimy, patrząc na plan, że dziś będzie spokojniej. Coś jednak nie do końca wychodzi i po raz kolejny przekonujemy się, że GPS-om i mapom nie do końca można ufać.

Droga z Cachi do Cafayate, Ruta 40, Salta

Droga z Cachi do Cafayate, Ruta 40, Salta

Droga z Cachi do Cafayate, Ruta 40, Salta

Droga z Cachi do Cafayate, Ruta 40, Salta

Droga z Cachi do Cafayate, Ruta 40, Salta

Droga z Cachi do Cafayate, Ruta 40, Salta

Droga z Cachi do Cafayate, Ruta 40, Salta

Droga z Cachi do Cafayate, Ruta 40, Salta

Droga z Cachi do Cafayate, Ruta 40, Salta

Droga z Cachi do Cafayate, Ruta 40, Salta

Droga z Cachi do Cafayate, Ruta 40, Salta

Droga z Cachi do Cafayate, Ruta 40, Salta

Droga z Cachi do Cafayate, Ruta 40, Salta

Serpentynami na naszym planie – ogólnie rzecz ujmując – określane są drogi położone bardzo wysoko w górach, które wiją się w górę i w dół. :) Pokonując je wczoraj, myślałam, że mamy je na kilka dni za sobą. Możecie więc sobie wyobrazić, jaka jest moja reakcja, gdy wjeżdżamy na trasę i przez trzy i pół godziny jeździmy zakrętami. Tak „zakrętami”, nie serpentynami. Tylko że serpentyny się ciągną, a te zakręty występują jeden po drugim i tak przez kilka godzin. Google oczywiście nie uwzględnia takiej drogi i twierdzi, że ten odcinek pokonamy w półtorej godziny. Coś się jednak nie udaje. Nie jedziemy przecież „serpentynami”, ale ciągniemy się, jak żółwie. Do tego jest zdecydowanie więcej samochodów z przeciwka, więc trzeba uważać. Dobrze, że chociaż widoki są super. One też wydłużają czas naszej podróży, bo co chwilę się zatrzymujemy. Mamy dylematy – kręcić, robić zdjęcia, którym aparatem, którym obiektywem – bo chcemy uwiecznić wszystko. Ja mam dwie ręce zajęte, więc bez zatrzymania się jestem totalnie nieużyteczna :)

I wtedy wjeżdżamy w Quebrada de las Flechas i już nie mamy wyjścia – musimy wyjść z samochodu i ponapawać się widokiem tych cudownie uformowanych skał:
Quebrada de las Flechas Quebrada de las Flechas Quebrada de las Flechas Quebrada de las Flechas Quebrada de las Flechas Quebrada de las Flechas 

Druga część trasy jest już spokojniejsza i nadrabiamy czas, który straciliśmy wcześniej. Do Cafayate przyjeżdżamy więc w sumie planowo i dość wcześnie, bo o godzinie 15. Zanim trafiamy jednak do naszego hostelu, postanawiamy iść coś zjeść, bo zdążyliśmy zgłodnieć przez te kilka godzin drogi i tylko Amelia ma pełen żołądek. Już na pierwszy rzut oka miasto wygląda na turystyczne. Co jakiś czas przejeżdżają busy z turystami i sporo osób chodzi w grupach czy po prostu z przewodnikiem w ręku. Trudno się dziwić, bo jest to małe, urokliwe miasteczko położone u stóp Andów z centrum skoncentrowanym wokół dużego planu, gdzie z każdej strony są uliczki jednokierunkowe. Najwięcej ludzi gromadzi się właśnie tu, czyli w tzw. centrum i siedzi tu sobie na trawie, murkach, ławeczkach. Wszędzie kręci się mnóstwo dzieciaków, które zagadują Amelię. Skręcamy w prawo, żeby oddalić się trochę. Jest tu mnóstwo sklepów i sklepików z bibelotami i pamiątkami. Naszą uwagę od razu przykuwa sklep o nazwie „Fabryka alfajorów”. Kochamy te tutejsze przysmaki, więc  kupujemy dwa na spróbowanie i stwierdzamy, że czas odnaleźć nasz hostel.

Chwilę zajmuje nam jego odszukanie, ale jak zwykle pytanie miejscowych jest najskuteczniejsze. Docieramy więc i Kuba wchodzi do środka. Szybko jednak wychodzi i prosi mnie, bo pan mówi tylko po hiszpańsku, a ma wrażenie, że coś jest nie tak. I faktycznie. Mężczyzna zaczyna się tłumaczyć, że był jakiś błąd w rezerwacji i nasza nie doszła, a on nie ma wolnych miejsc w hostelu. Dodaje jednak szybko, że może wsiąść w swój samochód i zaprowadzić nas do innego hostelu. Pytamy, gdzie on będzie, pan odpowiada, że w centrum i po chwili rozmowy między sobą i wymianie spojrzeń wsiadamy w samochód i jedziemy za nim.

W pierwszym hostelu okazuje się, że nie ma miejsc, jedziemy więc do kolejnego. Pan wyskakuje  samochodu, zostawia nas i po 5 minutach przychodzi, aby oznajmić dobrą nowinę. Mamy pokój! Po raz kolejny nas przeprasza, że nie udało się z naszą rezerwacją i dodaje, że zamiast 450 peso zapłacimy 300 peso. Robi nam się bardzo miło i nie chodzi tu bynajmniej o kasę. Po prostu nie spodziewaliśmy się, że ktoś może się tak nami zająć. Na koniec dziękujemy mu za pomoc, on żegna się z Amelką i jedzie dalej. A my zrzucamy bagaże i mamy jeszcze chwilę oddechu przed wysłaniem najmłodszej uczestniczki wyprawy na zasłużony wypoczynek.

Teraz – kiedy powstaje ten wpis – siedzimy sobie na patio, strasznie gryzą mrówki ze skrzydełkami, a my planujemy jutrzejszą trasę. Dzień jak co dzień :)

Cafayate Cafayate Cafayate Cafayate Cafayate Cafayate