Patrzysz przed siebie, wiesz, że zostało Ci dosłownie kilka minut, nerwowo zerkasz na partnera i pytasz – czy na pewno się zmieści? Dostajesz niepewne skinienie głową i podejmujesz decyzję – lecimy bez, zostaje tylko podręczny. Bagaż oczywiście.

W swojej dotychczasowej karierze „latacza” miałem z 10 plecaków, walizeczek, toreb i kuźwa siateczek, które chciały być moim docelowym nośnikiem tzw. bagażu podręcznego. Żadne się nie ostały. Kilka było blisko i często zdawało testy, ale co solidniejsza obsługa na czekinie i było już gorąco. Spojrzałem na walizkę Wengera, która dostaliśmy do testów i tak jakoś pomyślałem sobie o wszystkich przygodach, które z bagażem podręcznym mieliśmy i wyszła mi taka oto lista grzechów głównych:

1. Długość ma znaczenie
Nigdy do końca nie wiadomo, jak to jest z tym rozmiarem. My zawsze latamy na czuja. Aż nagle wpada się do małego samolotu (czyli nietypowy Airbus A320/A319 czy Boeing 737) i zaczynają się schody. Bywa, że bagaż podręczny jest większy niż fotel, na którym siedzę i choć logika zabrania, to podejmuję desperacką próbę wciśnięcia go do przegródki. Wtedy przychodzi zrozpaczona stewardesa i wynosi go gdzieś na koniec samolotu, obijając innych pasażerów.

2. Grubość też
Jak nie na długość, to w związku z grubością są problemy. Ryanair ma chyba jakieś odmienne reguły i u nich ten bagaż musi być jakiś ultra szczupły. Stoi się w kolejce do odprawy i z daleka widać już ten niebieski tester bagażu. Tylko jedno pytanie rodzi się wówczas w głowie – będą sprawdzać, czy nie. Będę jednym z tych, którzy publicznie przeglądają swoje majtki i pozbywają się nadmiernych kilogramów, czy nie?

3. Płyny przeszkadzają
Ech, ile to razy można byłoby lecieć z samym podręcznym, gdyby nie ta jedna butelka wina… Nie wspomnę o za dużym szamponie czy innym kosmetyku. Mały plecaczek i pół godziny więcej czekania na odbiór bagażu.

4. Każdy lubi inaczej
Długość ok, grubość ok., ale czasem mam wrażenie, że co linia lotnicza, to inna bajka. Darmowe, płatne, małe duże, ciasne, z laptopem czy bez. Założę się, że 95% nie zna właściwych rozmiarów i tak, jak my, podróżuje na czuja. A bo kiedyś się zmieściło, to nie ma po co zmieniać. W Azji czy na Kaukazie potrafią upchać po pięć siatek w ramach jednego przedziału, co zawsze kwituję sporym podziwem.

5. Przyjemność kosztuje
Jest kilka linii lotniczych, których należy się bać. – To głównie te tanie. Jak mają zły dzień, to z milimetrem sprawdzają. Co gorsza, wciśnięcie na siłę w te widełki nie wystarcza. Musi delikatnie wejść i wyjść, bez używania siły. Wystarczy, że się lekko zahaczy i już wstrętna pani na czekinie kieruje nas do bankomatu a potem do okienka płatności, bo musimy puścić bagaż rejestrowany a nie ten podręczny. To czasem kosztuje więcej niż cały weekend w Londynie.

6. Ciąży
Wielokrotnie zdarzyło mi się, że podręczny waży więcej niż bagaż nadawany. Laptop, dwa aparaty, kable, przejściówki, statyw, książki – a w tym głównym tylko ubrania. Utknąć z nim na kilkanaście godzin, to czasem niezwykle ciężka przyjemność.

7. Kusi
A jednak mimo wszystko – dalej podejmujemy jakieś tam ryzyko (głównie finansowe). Wodzeni wizją szybkiego opuszczenia lotniska albo niższych opłat upychamy, ryzykujemy i brawurą przedzieramy się przez kolejne fazy podroży lotniskowej. Byle do samolotu.

I tak patrzę na tego Wengera i chyba spełnia najwięcej wymogów (na długość, na grubość, w ogóle nie ciąży, jest świetnie wykonany i lekki, zamek sprawnie się zapina i rozpina). Kusi mnie by spróbować. Bardzo.