Ten wpis zrodził się w mojej głowie kilka miesięcy temu. Wtedy, kiedy po dwóch tygodniach pobytu w Argentynie pojechaliśmy do Iguazú, żeby podziwiać najcudowniejszy wodospad na świecie. Dawno nic nie zrobiło na mnie takiego wrażenia, jak to wejście w ścianę wody, kiedy nie widać nic, traci się na chwilę oddech, wielkie krople wody uderzają z każdej strony i po chwili nie ma na człowieku ani jednej suchej nitki. Wtedy właściwie po raz pierwszy od jakiegoś czasu poczułam, że robię coś niezwykłego. Co więcej, mogę to robić, bo moje kilkumiesięczne dziecko jest ze mną i nie widzi w tym problemu.

Cóż, zauważyłam już jakiś czas temu, że jako matka jestem bardziej sentymentalna niż wcześniej i to może to było przyczyną wzruszenia, jakie mnie wtedy ogarnęło. Do tego przypomniałam sobie o tym, jak kiedyś myślałam o dzieciach. – Bardzo długo nie chciałam ich mieć, bo uważałam, że głównie przeszkadzają, płaczą, mają kolki, nie dają się wysypać i sprawiają, że człowiek nie może robić tego, co chce, decydować o sobie w pełni, musi rezygnować ze swojego poczucia niezależności (które nomen omen zawsze miałam spore) i niewielkiego acz własnego egoizmu. Nie mówiąc o rozwoju osobistym i zawodowym, na którym zawsze bardzo mi zależało. Do tego dochodziło przekonanie, że po ciąży nie ma już żadnych szans, żeby odzyskać dawną figurę, więc tylko przez jakąś bezmyślność można się stać takim niewyspanym, nieszczęśliwym, brzydkim, udręczonym człowiekiem.

Tak było.

Zabawne, że męża też nie chciałam mieć, bo uważałam, że te wszystkie formalności tylko utrudnia życie. Trzeba się do kogoś dostosowywać, liczyć z czyimś zdaniem, zrezygnować ze swojej wolności i przyjemności życia. Przecież lepsze są związki nieformalne, z jakimiś tam podstawowymi zasadami, ale nieformalne.

Tak było.

Zabawne, że mam znajomych, który dokładnie te czasy pamiętają i od czasu do czasu, jak im się zachce, to przywołują jakieś moje stare frazesy. Tak dla jaj. Najczęściej porównując to z obecną sytuacją i wtedy trudno jest nam przestać się śmiać.

Więc…

Moja rewolucja zaczęła się ponad pięć lat temu i zdecydowanie miała związek z poznaniem Kuby. Myślę, że jest sporo prawdy w takim trywialnym stwierdzeniu, że jak się pozna właściwą osobę, to nagle okazuje się, że chce się tego, czego się nie chciało, i do tego staje się to całkiem naturalne. Ja przynajmniej tak miałam.

Gdy się poznaliśmy, bardzo szybko ustaliliśmy, że chcemy mieć dzieci. Zaplanowaliśmy to już przy trzecim naszym spotkaniu. Więc zanim poznaliśmy się lepiej, zjechaliśmy kawałek świata, przeżyliśmy trochę ze sobą, mieliśmy ustaloną datę ślubu… wiedzieliśmy, że będziemy mieć dzieci. :) Nasze życie moglibyśmy podzielić na czas sprzed ślubu i po ślubie, nie dlatego, że coś się w nas drastycznie zmieniło, tylko dlatego, że dokładnie ten czas pokrywa się z czasem bez bloga i z blogiem. Bloga założyliśmy kilkanaście dni po naszym ślubie, czyli niebawem minie 3,5 roku. Wcześniej nasze podróże były inne, było ich dużo – blog zmienił je trochę, ale jest to temat na całkiem odrębny wpis.

Muszę jednak podkreślić, że mimo iż w pewnym momencie stwierdziłam, że chcę mieć dzieci, to nigdy nie miałam jakiegoś szaleństwa na ich punkcie, nie robiły na mnie wrażenia, nie narodził się we mnie instynkt macierzyński i takie tam. Moment zajścia w ciążę negocjowałam do końca, bo zawsze wydawało mi się, że mam czas. Nawet za pięć lat… Też mam czas. Ustaliliśmy jednak z Kubą, że będziemy się trzymać magicznej 30. I tak było. Na dwa miesiące przed moimi 31. urodzinami pojawiła się Amelia.  Nie wiedzieliśmy do końca, co czuć w kwestii naszego nowego życia poza wielką miłością do niej. Nie myśleliśmy, że nasz świat zostanie zburzony, że wszystko będzie teraz gorsze. – Wszystko oczywiście się zmieniło, ale dalej było fajnie. Z nową sytuacją musieliśmy się oswoić i sprawić, że to my kontrolujemy ją, a nie ona nas. Myślę, że udało nam się to zrobić w 3 tygodnie. Wtedy też stwierdziliśmy, że to dobry moment, aby zabrać Amelię pierwszy raz w góry. Z miesięczną córką spędziliśmy więc kilka godzin w pociągu, jadąc na narty do Bielska-Białej, ale ona nie nie przejmowała się tym tylko spała. W zeszłym roku nie było zimy, więc w górach czekało na nas 8 stopni Celsjusza i totalny brak śniegu. Spędziliśmy jednak ten czas z Amelią, we troje. Już wtedy pokazała, że w obcym miejscu może mieć taki sam rytm dnia jak w domu i nic nie jest w stanie go zakłócić. Byliśmy z niej naprawdę dumni.

Gdy pokazała nam, że mobilność i niesiedzenie w domu nie są dla niej problemem, to rozprzestrzeniliśmy się trochę w Polskę i zjechaliśmy ją w zeszłym roku, szukając obiektów do „Polski z drona”. W międzyczasie mieliśmy szybkie wyjazdy europejskie i przygotowaliśmy się finansowo i logistycznie do września – do naszego wyjazdu do Argentyny. Krótkie loty Amelia opanowała bez problemów – cyc, zabawa, zwiedzanie samolotu, spanie. Byliśmy ciekawi, co się stanie, gdy wybierzemy się w długi, ponad 13-godzinny lot. Jednak i tutaj Amelia udowodniła, że jest w stanie zasnąć – nawet w mało przyjemnych warunkach, bo na moich i Kuby kolanach – na 10 godzin.

Do tego momentu jednak zawsze czułam, że to, co dzieje się w naszym życiu jest normalne. Robimy, to co chcemy, a Amelia jest naszym dzieckiem, więc robi to z nami. Inaczej było w Ameryce Południowej. Tam po raz pierwszy doszło do mnie, że jesteśmy cholernymi farciarzami. Mamy wspaniałe dziecko, które pozwala nam na wszystko. Od samego początku jest bezproblemowe, zdrowe, otwarte, w każdy miejscu śpi tak samo dobrze i szybko przyzwyczaja się do nowych sytuacji. Pierwszy raz doszło to do mnie przy tym właśnie wodospadzie Iguazú, który jest ogromny i niesamowity. Myślałam wówczas – mogę być w Argentynie, stać w wodospadzie i dziecko mi w tym zupełnie nie przeszkadza. Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że będę takie rzeczy robić z ośmiomiesięcznym maluchem, to nigdy bym w to nie uwierzyła.

Nie mówiąc już o przejechaniu Ruty 40, dotarciu na koniec świata i pokonaniu 13000 km w dwa miesiące samodzielnie za kierownicą. Gdy zobaczyłam ten pierwszy słupek z numerem „zero” i przypomniałam sobie, jak niejednokrotnie gapiłam się na te słupy przy drodze, patrząc, ile jeszcze zostało mi do przejechania, to szalałam z radości, ale też oczywiście łezka mi się w oku zakręciła. Nawet, gdybym dokonała tego bez dziecka, to i tak byłabym z siebie szalenie dumna, a z Amelią okazało się to wcale nietrudne Choć wcześniej nienawidziła jazdy samochodem, po dwóch dniach auto stało się jej ulubionym miejscem do życia, w którym jadła, bawiła się, podziwiała krajobrazy i robiła 3-4 drzemki dziennie. Tak, dobrze jej się tam spało.

A ja do końca nie wierzyłam, że mogę to zrobić, z małą Amelią siedzącą w swoim fotelu na tylnym siedzeniu. Byłam pewna, że ciągle będzie czegoś ode mnie chciała – jak nie cyc, to przytulenie, jak nie przytulenie, to zabawa. Oczywiście postępowaliśmy tak, żeby był czas na wszystko, a rzeczywistość okazała się zdecydowanie łaskawsza. Te kilka lat temu, gdyby mi ktoś powiedział, że tak to wszystko będzie wyglądać, to bym go wyśmiała.

Nigdy nawet nie mogłabym sobie tego wymarzyć, bo nie wiedziałam, że można mieć takie marzenia. Teraz już wiem i cieszy mnie to najbardziej na świecie. Mam nadzieję, że tak będzie zawsze. Ten koniec świata stał się trochę takim naszym symbolem, ale jak tam dotarliśmy we troje, to teraz czujemy, że możemy wszystko.