[Na papierze listowym nadruk] Hotel Suisse, Kandy, Cejlon

Poniedziałek, 29 VI 1914

Najdroższy Tato:
Nie jestem w stanie opisać tych cudów, które tu widzę. Są to rzeczy wprost potworne od piękności. Ostatnie dni na morzu przeżyliśmy w straszliwym upale, bezwładzie i zniechęceniu. Morze było z lekka sfalowane i nie rzygaliśmy wcale. W sobotę pozwolono spać II kl. na pokładzie I klasy, żeby nie byli zasypani przez węgiel przy zaopatrywaniu statku w Colombo. Bronio wolał dławić się w kajucie. Nie spałem od czasu kiedy zobaczyłem latarnię morską w Colombo. Potem czekałem  wylądowania. O ½ w nocy zarzuciliśmy kotwicę. Oprócz kilku bliskich statków i różnokolorowych sygnałów nie widziałem oczywiście nic. O 6 zbudzono mnie i pakowaliśmy się oblewając się potem w 40° w kajucie. Pierwsze wrażenie było nieprzyjemne. Upał o 9 rano. Domy czerwone, ulice czerwone od ziemi (terra rossa). Zieleń jaskrawa. Wyszedłem nad morze (kolor Bałtyku z plażą). Już od kiedy minęliśmy Indie, morze stało się zielone z niebieskiego. Tam rozmawiałem na ławce z Syngalezem po raz pierwszy w życiu. Bronio poszedł do jakiegoś faceta, do którego miał list polecający. Potem wsiedliśmy w rikszas (każdy w innego) i udaliśmy się do Cinnamon Gardens.

Myślałem, że jazda rikszasem będzie czymś przykrym ze względu na wyrzuty sumienia. Tymczasem nic. Robią wrażenie zwierząt. Ludzie cudowni. Od koloru czerwonej czekolady do czarnego brązu. Jedni z długimi włosami, inni z węzełkami i grzebiebiami okrągłymi naokoło całej głowy, których końce świecą w słońcu jak płomykowate różki.  Piekielne wrażenie tropikalnego ogrodu. Drzewa o formach i kolorach nie do uwierzenia. Bambusy, liany, eukaliptusy, kwiaty wszystkich barw  o kształtach z bajki. Potem świątynia Buddy sprzed 150 lat. Nowe polichromie i olbrzymie posągi malowane i freski. Ale wszystkie jaskrawe i przesadzone. Znać, że nowe. Wzięto nas za Żydów. Buty zdejmowało z nas 6 małych Syngalezów.  Po obiedzie (lunchu) udaliśmy się za miasto. Domki wśród lasów palmowych. Cudowne stroje. Kawały mięsa czekoladowego i czarnego wśród purpury, fioletów. Kapłani ogoleni w długich, żóltych szatach z wachlarzami. My w ubraniach tropikalnych, w hełmach na głowach. Mimo upału i brudu, i śmieci na ulicach żadnego prawie przykrego zapachu. W ogóle miasta Colombo nie ma. Tylko wśród palmowych lasów rozsypane domki. Każda trawka, każdy kamień ma swój odrębny charakter i nie przypomina nic naszego. Za miastem zarośla nad bagnami otaczającymi teren golfowy, na którym grają ogłupiali anglicy. Jak przymknąć oczy, można by myśleć, że się jest na Litwie. Spaliśmy za 1 rupię od osoby w hotelu syngaleskim. Wszystko oryginalne do ostatnich szczegółów. Usługują tajemnicze, brązowe małpy półnagie. Łóżka z siatkami od moskitów. Upał szalony. Z nagiego człowieka leżącego  spokojnie pot leje się. Całe Colombo pełne kruków, które całą noc i dzień rozpaczliwie kraczą i nadają wszystkiemu ponurotrupi charakter. (Spóźniliśmy się na pociąg do Kandy i dlatego musieliśmy nocować w Colombo.) W porcie zamiast mew latają czerwonobrązowe sępy z wystrzępionymi skrzydłami.

Rano jedziemy do Kandy. Stolica samoistnego państwa Syngalezów. Jedzie z nami bogaty plantator Syngalez, który nam udziela wyjaśnień. Piekielne widoki. Łądki wśród lasów zalane wodą. Dziwne tataraki oliwkowozielone. Na stawikach – nenufary purpurowofioletowe. Coraz wścieklejsza roślinność i ludzie coraz bardziej jaskrawo, ale cudownie ubrani (fiolet, żółć i purpura, czasem zieleń szmaragdowa), co przy ciałach czekoladowych i brązowych, na tle roślin dziwnych, robi efekt piekielny.

Od połowy drogi zaczynajaś się góry. Angolla Peak. Góry robią wrażenie czegoś miękkiego zrobionego z torfu. Wszystko dławi się od rozwścieczonej roślinności. Dzewa o liściach form niebywałych, od olbrzymich  fałdzistych do wystrzępionych w drobne ząbki różnych kształtów. Góry coraz większe. Jedziemy nad dolinami po kilkaset metrów, wśród których leżą zatopione w wodze, porysowane w dziwne desenie pola ryżowe. Drzewa pokryte kwiatami od purpury i minii oranżowej do fioletu i laki z białą [brak stroniczki w rękopisie].

Roznoszą owoce jak dynia pomarańczowe, pełne soku słodkiego (kwarta w każdym), zamkniętego w grubych, białych ścianach. Owoce zielone, żołte i fioletowe. Drzewa gumowe, chlebowe. Palmy kokosowe i banany. Przy rampie grupa dzieci idących do szkoły. Dalej widać szkołę bez ścian, pełną rożnokolorowych dzieci. Góry o kształtach fantastycznych. Skały prostopadłe spadają w gąszczu dżungli [tu rysunek w tekście].

W Kandy byliśmy o 11 rano. Wzdłuż całej drogi krzaki pokryte pomarańczowymi jak minia kwiatami.

Hotel, w którym mieszkamy na zboczu gór pokrytych palmiami, lianami i czort wie czym, otaczających jezioro pełne ryb i żółwi, jest zaczarowanym pałacem (8 rupii z jedzeniem.) Wszystko to sprawia najstraszniejsze cierpienie, ból i bezsens widzenia tej piękności. Ona tego nie widzi – a ja nie jestem artystą.

Najgorszemu wrogowi nie życzyłbym, [aby] przeżył to, co ja przemyślałem na okręcie i co cierpię patrząc na niepojętą piękność świata.

Wszystko to się we mnie nie mieści psychicznie. Wszystko trucizna, która zbliża do myśli o śmierci. Kiedyś się skończy to nieludzkie cierpinie. Całuję Tatę, Mój Najdroższy Tato.

Pani Dembowskiej rączki całuję.

Staś

Bronio przysyła Tacie wyrazy czci i całuje serdecznie.