To wszystko zawsze na początku jest śmieszne. Weseli przybysze (w tym wypadku my) lądują na nieodkrytej wyspie/lądzie (w tym wypadku Sri Lanka). Wiedzą już, że każda bułka, każdy kurczak curry, przejazd kilometra tuk tukiem to walka o życie. Cenę negocjuje się trzy razy dłużej niż trwa jazda czy konsumpcja. Ale nic nie zastąpi tego uczucia zwycięstwa, gdy w końcu obniżymy cenę o 50 groszy… Do czasu.

Jesteśmy biali – tak wyszło. Rodzice i dziadkowie też. Innych kolorów skóry kilka pokoleń wstecz u nas nie stwierdzono. To predestynuje nas do bycia bogatymi, którzy jak tylko poproszą o obniżenie ceny do lokalnej + extra 20%, zamiast lokalna + 3000% – uchodzą za sknerów, którzy nie mają sumienia. Generalnie, wszystko co najgorsze. Przykre to i powoli zaczyna być nużące. A przecież nie minęło 48 godzin od naszego przyjazdu!

Ale uwaga, poza tradycyjną sposobami i niekończącym się nawoływaniem, są jeszcze inne metody wyciągania kasy. Gorsze, bo skutecznie zabijają przyjemność obcowania z miejscowymi.

Metoda pierwsza: pomocnik
Jesteśmy na plaży, rozstawiamy statyw, mocuję kamerę i szykuję się do nagrania kilku przebitek. Ania ustawia aparat. Podchodzi jakiś miły Cejlończyk, zagaduje o kamerę i pyta czy streamuje. Opowiada, że pracuje w pobliskim parlamencie i właśnie skończył pracę. Drąży dokąd chcemy się udać. Korzystając z okazji pytamy, czy zna historię portu i czy ten dzisiejszy przemysłowy jest na miejscu starego. Błąd. Jak znikąd pojawia się tuk-tuk i Gaduła już nas do niego ciągnie. Ponoć z targu rybnego jest fenomenalny widok właśnie na stary port. Być może, ale ta przyjemność kosztowała nas 800 rupii. Cztery razy więcej niż powinna. Ale benzyna ponoć jest droga…

Metoda druga: ogrodnik #1
Miły Pan podnosi dużego śmiecia w parku, uśmiecha się szeroko i zaczyna opowiadać o jakimś pierwszym lepszym kwiatku, rosnącym blisko nas. Potem zaczyna historię, że on już 25 lat tu pracuje, a wcześniej jego ojciec. Następnie próbuje nam udowodnić, że na pewno jest „oficjalnym” ogrodnikiem i wyciąga legitymacje. Ok, to juz podejrzane – myślimy. Chociaż może jest dobry i wie, że jest masa krętaczy i dlatego chce się odróżnić… Ale, jak my mamy zrozumieć ich alfabet – nie ma szans. Strasznie upierdliwy gość. Jest godz. 12, a on już tłumaczy, że jest po pracy i może nas zabrać w takie fajne miejsce z orchideą. Ocho – myślimy – kiedykolwiek pada fraza: „jest takie miejsce” – można wstać i powiedzieć: „Do widzenia”.

Metoda trzecia: ogrodnik #2
Uwaga – tu mega szok. Początek ten sam – ogrodnik z dziada pradziada, zna tu każdy krzaczek, pyta skąd jesteśmy. Gdy słyszy, że z Polski wyciąga całkiem niezłą podróbkę banknotu 10 złotowego, pyta, ile to warte a potem… prosi o wymianę na euro, dolary lub rupie.

Metoda czwarta: nauczyciel
Całkiem podobnie. W parkach, w których bawią się dzieci w przerwach między lekcjami, bardzo często jesteśmy atrakcją. Gdy tylko dzieci się trochę oddalą, pojawia się miły koleś frozpoczynający rozmowę, że jest ich nauczycielem i cieszy się, że jego podopieczni mogą porozmawiać z obcokrajowcami oraz pyta: „Where are you from”. W tym momencie – pada ostre „thank you” z naszej strony i obrót na pięcie. Nie do końca jesteśmy pewni, czy dobrego człowieka właśnie chamsko nie potraktowaliśmy, ale – gdy wychodzimy z parku – widzimy go schowanego gdzieś w cieniu, wypatrującego kolejnych ofiar. Uczniów wkoło niego nie widać. Szkoda.

Metoda piąta: fully booked, fully booked
Opowiedziana przez spotkanych Polaków, którzy w czwórkę wynajęli kierowcę. Ratuje ich karta SIM oraz bukowanie hoteli przez tablet, bo mimo że dają kierowcy i przewodnikowi jasne ramy cenowe, to z każdym dniem wszystko jest „fully booked”, a dostępne hotele są coraz droższe. A choć rano fully booked, to wieczorem okazuje się, że tylko jedna chałupka z 20-stu jest zajęta.

Metoda szósta: waran :)
Nasza ulubiona, choć niedoświadczona osobiście, ale potwierdzona przez innych spotkanych w podróży. Otóż rozentuzjazmowany kierowca tuk tuka oznajmia, że w okolicy pojawił się dziki waran. Zabiera nagrzanych turystów i jeździ tu, tam, od Sasa, do lasa aż w końcu, po godzinie, smutny oznajmia, że warana już nie ma. Proste? No ba, a jakie drogie :)

To wszystko brzmi fajnie i śmiesznie, na początku. Ale po pewnym czasie reakcja na zwyczajne „Hello” z naszej strony staję się bardzo… cięta :)

Gwoli ścisłości, musimy dodać, że mieszkańcy Sri Lanki to bardzo mili i uprzejmi ludzie, nawet kiedy próbują kantować. Cała sztuka polega na odpowiednio szybkim pozbyciu się natręta albo doczepi się jak rzep i ciężko będzie bez ostrych słów podziękować. A to nigdy nie jest miła sytuacja. Z drugiej strony, nie mamy problemu z płaceniem, co więcej – ceny są tu tak niskie, że nawet podbite trzy razy i tak są niższe od polskich. Problem w tym, że naprawdę w każdej sytuacji można się spodziewać ukrytej opłaty. Pracownik muzeum, opowiadający (niepotrzebnie) historię kilkunastu waz i posągów, na koniec wyciąga rękę po zapłatę. A było już tak miło… Wniosek – wystarczyło na początku jasno ustalić reguły gry.