Jeżeli czytasz ten wpis, to znaczy, że po ponad tygodniu poszukiwań udało nam się w końcu znaleźć Internet w normalnym miejscu, w normalnej cenie. Poza Hawaną, w tych wszystkich mniejszych miasteczkach, jest to bardzo trudne, więc tym bardziej się cieszymy. Ale wracając do pierwszych wrażeń.

Do Hawany przylecieliśmy  z niewielkim opóźnieniem przed godziną 21. Nie był to tak długi lot, jak ten do Australii, ale ponad jedenaście godzin to też dobry wynik. W ciągu takiego czasu można zaplanować wszystko, przemyśleć kilka razy swój pobyt w innym kraju, obejrzeć przynajmniej trzy filmy i nawet zdrzemnąć się kilka godzin. O to ostatnie – w moim przypadku – jest zawsze najtrudniej. Nie przepadam za lataniem, choć ten lot był zdaniem Kuby bardzo przyjemny. Jak dla mnie – mało który lot jest przyjemny, a podczas tego, ciągle mieliśmy turbulencje. Najdłuższe trwały nawet ponad godzinę, więc jak tu mówić o przyjemnym locie. Generalnie, gdy docieramy na miejsce, cieszę się podwójnie i inne względy – przynajmniej przez kilka minut – nie mają żadnego znaczenia.

Nawet to, że na lotnisku w Hawanie spędzamy ponad godzinę. Cóż, takie procedury. Najpierw pół godziny czekamy na kontrolę paszportową, a potem – na bagaż. Miejsce, gdzie ma wypaść nie jest oznaczone. Na szczęście są tylko dwie opcje, więc rozdzielamy się i każdy z nas czeka w innym miejscu. Po ok. 20 minutach udaje się i widzimy w końcu nasze plecaki. Teraz zostaje nam jeszcze wymiana pieniędzy. Niestety, każdy, kto przylatuje, robi to samo, więc przed nami jest już z pięćdziesiąt osób. Na szczęście dostajemy informację, że na górze jest kantor, z którego nikt nie korzysta, trzeba tylko powiedzieć, że jest się wylatującym, a nie przylatującym. Niesamowite, ale to działa i po 2 minutach wsiadamy już do samochodu, który ma nas zawieść do Casy Irmy i Roly’ego, znajdującej się w Habana Vieja.

W  czasie pół godziny – w szybkich migawkach – przebijamy się przez obrzeża i centrum Hawany. Na ulicach praktycznie nie ma ludzi, choć jest sobota wieczór, godzina ok. 22. Widzimy za to praktycznie same rozpadające się kamienice, co daje trochę przybijające wrażenie. W końcu wjeżdżamy do naszej starej części miasta. Widok trochę się zmienia. Dalej mamy rozpadające się kamienice, ale są ludzie, zrobiło się żywo, wreszcie. Zaczynamy stopniowo wczuwać się w klimat miasta.

Trochę zmęczeni docieramy do casy. Nasi Kubańczycy witają nas buziakami i zadają mnóstwo pytań. W ogóle jest ich strasznie dużo. Mam wrażenie, że w jednym domu mieszka matka, ojciec, wujek, ciocia, babcia, syn, córka, może ktoś jeszcze… Nie wiemy jeszcze, kto jest kim i co tu robi. Doznaję natomiast pierwszego szoku na Kubie – rozumiem, co do mnie mówią, przynajmniej mniej więcej. Moje odpowiedzi nie są z kolei zbyt górnolotne, ale ich rozumiem. To dla mnie szok, bo po raz pierwszy słyszę hiszpański w tym rejonie. Nawet mój nauczyciel, który pochodzi z Peru, mówi, że często nie rozumie Kubańczyków, a ja hiszpańskiego uczę się krótko i niestety z ciągłymi przerwami, więc tym bardziej się cieszę. O przygodach z hiszpańskim będzie jeszcze później. Okazuje się, że nie ma co chwalić dnia przed zachodem słońca :)

Z Irmą, właścicielką naszej casy, zaczęłam mailować na długo przed przyjazdem na Kubę. Pierwszego maila napisałam po angielsku, ale po jej odpowiedzi, której nie byliśmy w stanie zrozumieć, przerzuciłam się na hiszpański. I to był strzał w dziesiątkę. Dzięki temu przekazałam jej wszystkie informacje – w jakim celu przyjeżdżamy, po co i czego tutaj szukamy. Niesamowicie przygotowana już od pierwszych minut chce działać. Mówi, że umówiła nam spotkania i czy idziemy od razu.

Ufff… Na szczęście nasze zmęczenie rzuca się w oczy, więc jedyne, co udaje nam się zrobić, to wybrać pokój, zamówić piwo (w ten oto sposób odkrywamy Cristala – zimne lokalne piwo w puszce) i pójść spać. Nasz pokój jest zaskakująco dobry. Mamy złączone łóżka, czyli jedno normalne małżeńskie. – To właściwie wszystko, czego potrzebujemy do życia. I jest tak fajnie, pstrokato-kolorowo.
Inne wrażenia, już za widoku, w kolejnych wpisach.