Wróciliśmy z Iguazu do Buenos tylko po to, żeby się spakować. Cztery tygodnie w stolicy Argentyny dobiegają końca, z czego właściwie przez dwa nas tutaj nie było, ale mieliśmy jedno centralne miejsce operacyjne. Teraz to się zmieni i zaczynamy się znacznie więcej przemieszczać. Już niebawem wyskakujemy na trzy dni do Urugwaju – musimy uzupełnić zapasy gotówki, a w Argentynie nie można wypłacać dolarów po dobrym kursie. Tymczasem czujemy się już w Buenos Aires trochę jak u siebie. Choć dopiero wbiliśmy zęby w to miasto, to mamy swoje ulubione i niefajne części. Tą, do której najchętniej wracamy, żeby po prostu pogadać i pochodzić, jest Palermo.
W przeciwieństwie do Retiro, Recolety czy Monserrat to ogromna część miasta, która dalej przechodzi w Belgrano. Mamy w niej trzy olbrzymie parki. – Pierwszy to ogród zoologiczny, do którego nawet chcemy wejść, bo akurat jest po drodze, ale wejście od tylnej strony nie działa. Tuż obok jest mały ogród botaniczny położony koło wielkiego skrzyżowania. Sporo osób wpada tutaj, żeby się zrelaksować, a ze względu na sporą liczbę różnych rzeźb jest też masa studentów, którzy uporczywie próbują je namalować bądź narysować w ramach jakichś swoich prac.
Za nim jest wspomniane ZOO, ale Amelka jeszcze nie wykazuje większej radości na widok zwierząt, zatem idziemy kawałek dalej. – Ania chciała zajrzeć do ogrodu japońskiego. Czemu, to do końca nie wiem, ale wchodzimy. Rozglądam się i na szczęście nie jest duży. Nikt tutaj raczej nie przysiada, tylko chodzi i wychodzi. Nie na darmo zgarnęli z nas myto na wejściu. Najbardziej śmieszą mnie wielkie bloki wystające zza drzew, które dobitnie przypominają, że w Japonii nie jesteśmy. Choć przyznaję, że na tyle, na ile znam Japonię (czyli z filmów), to mi to miejsce ją przypomina. Przypomina też, że Argentyna to kraj emigrancki i miks naprawdę wielu kultur.
Jednak to, co wilki lubią najbardziej, znajduje się w dwóch częściach Palermo – Soho i Hollywood. Dzisiaj ta dzielnica to knajpy, bary i kawiarnie. Hollywood jest trochę bardziej „posh”, bo nazwę zawdzięcza obecności wielu telewizji i radiostacji, które mają tutaj swoje siedziby. Z kolei Soho, jest bardziej artystyczne. I też to fajnie czuć, że nagle wszędzie jest trochę brudniej, na ścianach pojawia się mnóstwo murali, a pomiędzy barami są księgarnie i sklepy z przyborami do malowania czy fotografowania.
Ale pierwszy raz zawitaliśmy tutaj oczywiście do knajpy :) Czytelniczka poleciła nam Las Cabras, bo dają dużo mięso. Czyli jedne z trzech moich ulubionych słów i to użytych w jednym zdaniu. Od innych, z którymi rozmawiamy, ta część miasta pojawia się w zdaniach typu: „O, hiptersko”, „O, mamy tam hotel, bo ponoć jest fajnie”. Tutaj też jest sporo życia nocnego, nie tangowego tylko teatralno-kulturowo-barowego-imprezowego. Czyli takie miejsce „cool”. Dla nas lepsza jest część Soho, bo jest spoko wyluzowana i znajdujemy tutaj sporo sklepów, które nas interesują, jak księgarnia i sklep sportowy. Jako przyjezdni zawsze się jakoś wyróżniamy (choć ja mam ponoć „urodę” argentyńską), ale poznajemy fajnych ludzi, którzy pochłonięci są malowaniem na okolicznych ścianach. Dobrze się bawią, a przechodnie nie patrzą na nich jak na wandali, tylko raczej przechodzą bez większej uwagi.
I trzeba dodać, że jest jedna rzecz, która jest dla nas dość ważna to cisza. Relatywna, bo w skali Buenos, ale – póki co – tak „cichego” miejsca nie spotkaliśmy. I nie chodzi to romantyczną turystyczną ciszę, tylko spokój, Buenos to jednak wielki potwór, który momentami daje nam popalić. Nawet my – wychowani w dużych miastach – czasem czujemy się prowincjonalnie. Wielkie dwunasto pasmowe ulice robią pewne wrażenie, ale czy dobre? – Raczej dziwne. Palermo jest sporą częścią miasta, ogrodzoną z jednej strony wspomnianymi ogrodami, a z drugiej przylegającą już do środka miasta (nie mylić z „centrum”).
Nasza pauza trwa tu tylko chwilę jednak, a już jutro wsiadamy na szybką łódź do Coloni del Sacramento w Urugwaju.
Nie dodano jeszcze komentarzy. Bądź pierwszy!