Z cyklu naszych podróży po Polsce – tym razem trafiamy do Chrzanowa, małego miasteczka położonego ok. 80 km od Warszawy, tuż przy Makowie Mazowieckim. Mimo że to bardzo blisko, jedziemy tam autobusem, PKS-em i stopem. A wszystko po to, aby odnaleźć staropolskie pyszności. Zobaczcie, co udało się nam znaleźć.
Z domu wyruszamy ok. 10.30, docieramy na Dworzec Zachodni, a tam nasza koleżanka Agata ma już bilety, więc szybko wsiadamy w PKS, który ma nas zawieźć do Makowa Mazowieckiego. Dziwi nas, że w tym kierunku jedzie cały autobus ludzi, ale doznajemy zdecydowanie większego szoku, gdy po godzinie podróży, okazuje się, że wciąż jesteśmy w Warszawie. Powoli tracimy nadzieję, czy spróbujemy tych pyszności, na które tak ostrzymy sobie zęby. Jesteśmy już mega głodni, o posileniu się kefirem już dawno zapomnieliśmy. W końcu po 2 godzinach z hakiem docieramy do Makowa Mazowieckiego. Jednak do Chrzanowa mamy jeszcze 5 kilometrów. Jest gorąco, chce nam się jeść, więc nie mamy ochoty na godzinny spacer. Pomysł jest prosty – trzeba skombinować karton i złapać stopa.
Od razu przypominamy sobie wszystkie rady z ostatniego Wachlarza. Więc… Mamy dobrze i profesjonalnie wyglądać. – Super, wyglądamy nawet zbyt profesjonalnie. Nasz plecak ze sprzętem wygląda tak, jakbyśmy chcieli jechać gdzieś w dal, a nie 5 km, dlatego wszyscy, którzy nas mijają, pokazują, że są tutejsi. Bierzemy zatem karton, to znaczy kartonik od opakowania koszul, ba akurat taki sklep mamy niedaleko. Piszemy cel naszej podróży – Gospoda Pazibroda. Mały karton, dość niewidoczny napis, ale nie poddajemy się. Machamy, krzyczymy. W miejscu, w którym stoimy, samochody akurat zwalniają, więc widzimy w tym swoją szansę. Po 10 minutach niepowodzeń, w końcu zatrzymuje się miła para makowian (którym niezmiennie bardzo dziękujemy). W krótkiej rozmowie mówią nam, co im najbardziej smakuje w Pazibrodzie i dziwią się, że przyjechaliśmy z Warszawy, żeby tam zjeść. Tak, to ich zszokowało.
W końcu docieramy na miejsce. Ekipa Pazibrody już od kilku dni wie, że przyjedziemy, więc są przygotowani i spodziewają się, że jesteśmy bardzo głodni. Na początku wjeżdżają szybkie przekąski – własnoręcznie wypiekany chleb ze smalcem i ogórkiem, pasztet z dziczyzny i dwa rodzaje wędlin przygotowywanych w ich wędzarni. A do tego piwo kozicowe – bezalkoholowe, słodkie, ale orzeźwiające, z dodatkiem jałowca. Boskie!!! Naszej trójce bardzo przypada do gustu, tak że pijemy go mnóstwo. Receptura na nie jest prosta: woda, drożdże, cukier, chmiel i jałowiec – klucz do sukcesu. Przekąski smakują wybornie. Pani Beatka, która nas obsługuje, mówi ciekawie o tym, że są totalnie samowystarczalni, bo wszystko, co podają do jedzenia, powstaje u nich. Dodaje nawet ze śmiechem, że na wypadek wojny zupełnie nic im nie grozi.
Chleb z ogórkiem i smalcem
Po przekąskach na zimno przychodzi czas na jeszcze jedną wyjątkową przekąskę, tym razem na ciepło, czyli kartoflaka. W rejonie podlaskim nazwałoby się go babą ziemniaczaną, a jeżeli ta nazwa także Wam niewiele mówi. To opiszę, że powstaje z ziemniaków, cebuli, boczku, wymieszanych i zapiekanych w blaszce w piecu. Do niego dostajemy przepyszny sos kurkowy. Palce lizać (dosłownie), bo Kuba opróżnia go do ostatniej kropli.
Piwo kozicowe
No to teraz zupki. Oczywiście chcemy spróbować różnych, więc każdy zamawia inne: kurkową, czerninę z kaczki i żurek z jajkiem, i staropolskim zwyczajem każdą jemy z tej samej miski, wymieniając się talerzem co pewien czas.
Kurkowa, czernina i żurek
Mnie urzeka kurkowa, ponieważ w każdej łyżce czuję smak grzybów, w każdym ziemniaczku, warzywie, mniam. Ale Agata i Kuba prawie w ogóle nie czują kurek, natomiast zupa, smakowo, bardzo im odpowiada. Poznajemy natomiast kolejny już smak żurku, który znów bardzo się różni od tego serwowanego przez nasze rodziny, robionego na Wielkanoc czy inne święta. Ten jest na zupełnie innym zakwasie i do tego bardziej mączny. Nie jest ani słony, ani pikantny, ani kwaśny, więc każdy z nas ma ochotę coś w nim zmienić, doprawić, zamiast się cieszyć, że znaleźliśmy smak staropolskiego żuru. A czernina, ja jej nie biorę do ust. Kiedyś spróbowałam, ale niestety zupa z krwi kaczki zupełnie mnie nie przekonuje. Kuba z kolei bardzo się nią zajada i twierdzi, że jest wyśmienita.
W tym momencie czuję się już bardzo nasycona, tym więcej, że piwo kozicowe nie opuszcza nas ani na moment…, a tu przychodzi czas na zamówienie dania głównego, a tak naprawdę trzech dań – sarniny, świeżonki z cebulką i placka po pierońsku.
Sarnina w sosie pieczarkowym
Placek po pierońsku
Swieżonka z cebulką
Najciekawsze z tego zestawu jest bardzo ciemne mięso sarny, którym zajadamy się po raz pierwszy w życiu. Agata stwierdza, że pachnie jak zmokłe futerko zwierzęcia, mi smakuje jak wołowina (ponieważ jest trochę twardawa) połączona z wątróbką (taki posmak), z kolei Kuba uznaje, że ma ciekawy smak, całkiem nowy dla nas, nie potrafi go do końca określić, ale wie, że nie do końca mu odpowiada. Placek nadziany pikantną wieprzowiną smakuje bardzo dobrze. Ciekawe jest połączenie słodkiego placka ziemniaczanego z dobrze przyprawionym mięsem. Najoryginalniejsza z kolei potrawa, czyli świeżonka, ma ciekawą historię. Generalnie są to mięsa, które kiedyś były bardzo tłuste, tak się wówczas jadało, współcześnie odchodzono ją jednak, żeby sprostać dzisiejszym podniebieniom. Składa się ona z różnych mięs, mieliśmy karkówkę, wieprzowinę oraz schab. Klucz do sukcesu – musi to być świeże mięso z uboju, czyli po prostu… świeżonka.
Kartoflak (tylko bez ketchupu ;) ) za to z sosem kurkowym
Nie muszę chyba pisać, jak w tym momencie bardzo szczęśliwe są nasze żołądki, ale bardzo gościnna obsługa Pazibrody, nie chce nas wypuścić bez deseru, czyli serniczka na zimno z językiem lodowym.
A na koniec – zwiedzanie. Oglądamy piece, w których powstaje chleb, i wędzarnie, gdzie dojrzewają pyszne wędliny. No i robimy zakupy na drogę.
Wszystkie potrawy, które jedliśmy u Pazibrody, mają certyfikat dziedzictwa kulinarnego. Niesamowite jest wyjść z restauracji z poczuciem zdrowego najedzenia, bez posmaku sody.
Czy ktoś był i jadł w Pazibrodzie?
16 komentarzy