Pojawia się nagle – z prawej strony – i wygląda kosmicznie jak z innej planety. Wielki wyrzeźbiony piaskiem obelisk jest częścią Quebrady de las Conchas (nie mylić z werandą), czyli wielkiego wąwozu, do którego właśnie zmierzamy. Mijamy obelisk, żeby zatrzymać się przy nim w drodze powrotnej, a sami jedziemy dalej. Te barwy i kolorystyka skał nie pozwalają nam jednak nie rozdziawiać ust. Jedziemy drogą (rutą) 68 jakieś 45 kilometrów od Cafayate i po niecałej godzinie dojeżdżamy do Garganta de Diablo – wielkiego czerwonego otworu skalnego. Prawdziwa gardziel diabła – chciałoby się powiedzieć. Skądinąd – taka sama nazwa jak największej części wodospadów Iguazu – budzi w nas tylko pozytywne skojarzenia.
Musimy wejść na górę i trochę czasu nam to zajmuje. Jednak naszym oczom ukazuje się prawdziwa gardziel. Skały są pofalowane jak jakaś gąbka i bardzo czerwone. W tym samym czasie Ania przechodzi do innej części zwanej amfiteatrem (El Anfiteatro). Skały są podobne, ale całość znacznie szersza od gardzieli – stąd też i nazwa inna.
Wracamy 10 kilometrów tym razem do El Sapo. Przed nami rozciąga się ogromny widok na skały wąwozu. Ostra czerwień przechodzi w łagodniejszą, bardziej wypłowiałą. W dole widzimy suche koryto rzeki Conchas i trochę zieleni. Te dwa kolory bardzo kontrastują ze sobą, tworząc bardzo ciekawą grę barwną. Wdrapuję się na małą górkę, żeby mieć lepszy widok, robię trochę zdjęć i schodzę na dół, gdzie Ania czeka z Amelką. Biorę najmłodszą i teraz kolej na Anię. Macha do mnie z góry, sygnalizując, że jej też się podoba. W naszym punkcie zatrzymuje się też parę samochodów nagle i zaczyna się robić tłoczno. Rzucamy okiem po raz ostatni i jedziemy dalej w stronę Cafayate.
Mijamy jeszcze skały – Los Castillos czy Estratos de Colores. Wszystkie powstały na skutek działania tutejszych wiatrów, tworząc ten bardzo ciekawy wąwóz. Przywodzi on delikatnie na myśl coś, co mijaliśmy parę dni wcześniej, ale tamten miał tylko 200 metrów długości, a nie – kilkanaście kilometrów. Wyjeżdżamy ostatecznie z czerwonej części i po dwóch kilometrach wjeżdżamy ponownie w część piaskową, w której zaczęliśmy podróż. Zastanawiamy się nawet, czy nie przejechaliśmy już obelisku, bo jedziemy, jedziemy a tu nic. Ale myślimy, że przecież jest on taki wielki i stoi na wprost, że to jest prawie niemożliwe. I faktycznie, po siedmiu minutach staje przed nami ostatnia (pierwsza) formacja. Wiatry uformowały ją w formę znaną nam jako obelisk. Otacza go ogrodzenie, więc podejść i dotknąć nie można. Obchodzę go dookoła. Choć doceniam zabawę natury, której tu dokonała, to jednak myślami jestem w Gardzieli Diabła.
Rzucam jeszcze okiem na zarysy czerwonych skał w oddali, wsiadamy do samochodu i patrzymy, co dalej przed nami.
P.s.
Fajna mapka wszystkich skał jest pod tym linkiem.
3 komentarze