Dziś przejeżdżaliśmy koło 12 wulkanicznych wysepek Zebayr. Cudowne skały pumeksowe białe z brązowym jak gąbki dziurawe. 2 znowu miały wyraźne stożki wulkaniczne. Koło 5 wyspa Jebel Zukush. Niebo koloru kawy i zielonawe słońce. Chmury na tem tle zielononiebieskie, jasne, wyglądają jak przeziory w szarem niebie. Wyspa brązowa ginie w kawowej mgle. Pod nią morze z seledynowym odbiciem słońca jak tafla z aluminium. Koło 10 wieczorem wjeżdżamy w Bab-El-Mandeb. Monsoon podobno jeszcze nie zaczął wiać. Bardzo się tym martwię. Dotąd morze zupełnie spokojne.


Ostatni dzień na Morzu Czerwonym i dzień w zatoce Aden mieliśmy gorąco potworne. 39°R (sic) w kajucie. Cóż dopiero w słońcu. Bronio zupełnie zdechły. Wątpi, czy mu się uda być na Nowej Gwinei. Ja zupełnie się przyzwyczaiłem i te dni czułem się fizycznie zupełnie dobrze. Zawczoraj wieczorem o 10 minęliśmy port Perim w cieśninie Bab-El-Mandeb. Z tego widzieliśmy tylko łypiące oko latarni morskiej. Potem cały dzień bez kawałka lądu przez zatokę Adenu. Tej nocy postanowiliśmy spać na pokładzie, bo upał był straszny.

Widać już Alfa i Beta Centauri. Alfa najbliższa nam gwiazda, do której światło idzie 4 lata. W nocy zaczęło się lekkie falowanie, a o 6-tej zbudził nas steward, żebyśmy rzeczy usunęli, bo fala będzie zalewać pokład. Właśnie mijaliśmy przylądek Guardafui (obacz na mapie). W odległości jakichś 7 km i wudać było w rannej mgle prostopadłą skałę jakich 300m i wzgórze zupełnie żółtego koloru. Jak tylko minęliśmy przylądek koło 8-ej i znaleźliśmy się na Oceanie Indyjskim, zadął Monsoon i chwyciły nas wielkie fale pełnego morza. Siedzieliśmy chwilę na pokładzie w strojach mocno niewykończonych. (Na lewej pokładu stronie śpią kobiety, na prawej mężczyźni). Kobiety zaczęły przełazić, więc poszedłem do kąpieli, zaledwie jednak próbowałem się ubierać, rzygnąłem strasznie. Potworne zapadanie się podłogi lub wypychanie do góry gwałtem. Ponieważ nic nie jadłem, więc rzygałem żółcią. Bronio, jak się okazało później, robił to samo na pokładzie. Potem zasnąłem do 10. Obudził mnie oficer marynarki wojennej p. Pitcher przysłany na ratunek przez Bronia. Pomógł mi się ubrać (przy czym znowu rzygnąłem żółcią) i wywiódł na pokład. Od razu wszystko przeszło i cały dzień przeleżeliśmy obok siebie w półrzyglikowym usposobieniu. Na lunch pomarańcza. Dopiero na obiad o 7 poszliśmy na dół. Ale tylko jedno danie zjedliśmy i uciekliśmy na górę. O symptomach Bronia nie trzeba nic nikomu mówić. Myslę, że się przyzwyczai do upału. Znowu noc na pokłądzie. Dziś Bronio jeszcze rzygał rano. Ja już się przyzwyczaiłem zupełnie (boję się to mówić, bo jeszcze 3 dni do Colombo). Fale mamy z boku. Monsun zachodniopołudniowy. Co chwila cały olbrzymi statek wyjeżdża na szczyt fali (jakieś 6 metrów wysokiej) i zapad w otchłań. Słońce świeci. Wiatr ochładza powietrze i o ile się nie rzyga, jest dosyć przyjemnie. Fale są cudowne. Podnoszą się powoli jak góry i rozpryskują w zielonej pianie, kiedy spotykają falę idącą do przodu. Do Colombo ciągle to samo. Już widać Krzyż Południowy.

[na tym list się urywa]