To zagadnienie jest jednym z moich ulubionych, jeśli chodzi o łamanie sobie głowy. Ilość zdjęć oraz filmów, które przywozimy z podróży, jest przytłaczająca. Mamy dwa aparaty i do tego jeszcze telefony komórkowe. Z tego powstaje zatrważająca ilość surówki, którą wpierw trzeba przechować (nie stracić), obrobić i przechować na później. Po dwóch latach myślenia nadal nie jestem zadowolony, choć jest już trochę lepiej.
Na początek przeanalizujmy cykl życia fotografii:
1. Zrobienie.
2. Ocenienie i zachowanie do obróbki.
3. Obróbka.
4. Udostępnienie.
5. Przechowanie.
6. Poszukiwanie w archiwum.
Cykl życia filmu jest mniej więcej podobny, tylko ze względu na rozmiar wszystkie procesy trwają dłużej. Ten proces znacznie się też zmienia w zależności od tego, czy jesteśmy online czy nie. Mimo tego, że jeśli tylko można, wyposażamy się w karty SIM i mamy dostęp do Internetu mobilnego, co pozwala jedynie na podzielenie się zdjęciem w mediach społecznościowych. Nie ma opcji.
W trakcie normalnej podróży robimy średnio ok. 300 zdjęć dziennie. Z tego tylko 30-60 przejdzie do kroku drugiego, czyli zachowania do obróbki. Na 6000 zdjęć z tegorocznej Sri Lanki, tylko 700 zostało przesłanych do archiwum. A upublicznimy może ze 150. Mamy teraz taki zwyczaj, że raz dziennie po dniu „pracy” – siadamy i kasujemy zdjęcia. Kiedyś byliśmy leniwi i robiliśmy to po powrocie do Polski, ale podróże nam się znacznie wydłużyły. A po drugie, ilość zdjęć do obrobienia, ba w ogóle do przejrzenia i selekcji negatywnej, była po prostu prze-og-ro-mna. Co gorsza i tak 80% fotografii nie dotrzyma do końca. Staramy się rzadziej naciskać spust i wyzbyć maniery, której nabraliśmy przez aparaty cyfrowe.
Piszę ten wpis w Nowym Jorku, gdzie po raz pierwszy byłem 10 lat temu. Wtedy dostałem od taty na drogę trzy filmu 36 klatkowe ISO 200 a wróciłem jeszcze z dziesięcioma więcej. Czyli – po wywołaniu – miałem 400 zdjęć z dwumiesięcznego wyjazdu. Każde wyważone, przemyślane i do dziś potrafię większość dokładnie opisać.
Zatem podstawową zasadą, która kierujemy się przy wyborze rozwiązań, z których korzystamy jest myślenie: „ale czy na pewno nam się to przyda za rok? Czy możemy zilustrować tym jakiś wpis? Ale czy na pewno? ALE czy na pewno”. Jedno nie – i do kosza. Ta metoda działa bardzo sprawnie i ilość folderów z nieobrobionym materiałem na pulpicie systematycznie spada i jest szansa (mała, ale jest), że do końca roku się uwinę.
Kolejna zasada – zrób to teraz. To pokłosie tego sprawdzania zdjęć raz dziennie, tyczy się wszystkich etapów pracy nad zdjęciem. Bardzo często jest tak, że nam się podróże nakładają, albo zaczynają niemalże jedna po drugiej. Jak coś odpuścimy – to koniec. Pojawia się nowy folder i bardzo trudno się wygrzebać. Chciało się robić zdjęcia, chciało się prowadzić bloga, to się ma.
Okej, zatem przejdźmy do narzędzi, z których korzystamy w poszczególnych etapach:
1. Zrobienie – mamy Samsunga NX-20 oraz trzy obiektywy (on robi główne zdjęcia i filmy), Samsung Galaxy Camera, Samsung Galaxy S3, małego Nikona Ani oraz iPhona4 (który robi też jako bakcupowa kamera). Do tego zaraz dojdzie GoPro 3 oraz nagrywające wideo okulary.
Między etapem pierwszym a drugim jest coś takiego jak zgranie materiału. Jak się ma tyle urządzeń i chce się zachować strukturę – też robimy to raz dziennie i dobrze opisujemy folder (miejsce-dokładna data). Ten proces może chwilę zająć, nie wszystko ma kartę SD, część trzeba zgrywać po kablu. Po zgraniu czyścimy wszystkie pamięci do zera. Mamy też dwa urządzenia – dysk twardy (albo ekstra karty pamięci) oraz małego netbooka Ani, na którym ląduje awaryjna surówka. Tam wrzucamy jak leci, tak, żeby było „w razie czego”, a nie – żeby było ładnie. Na moim komputerze jest wszystko posegregowane.
2. Ocenienie i zachowanie do obróbki – to zachodzi w Picasie. Jest to prosty i darmowy program od Google i co najważniejsze – szybki. Raz, dwa śmigamy w prawo i lewo, szybko kasujemy z dysku. Gdy trzeba na szybko przejrzeć zdjęcia, podkręcić kontrast i wyeksportować, by mniej ważyły, to też robimy to tutaj.
3. Obróbka – ta prawdziwa to tylko i wyłącznie w Adobe Photoshop Lightroom. Jeden z niewielu programów, za które radośnie płacę każdą kwotę, którą chcą.
4. Udostępnienie
To rozumiemy jako upublicznienie, które dla nas odbywa się na Instagramie, Facebooku oraz w naszej blogowej galerii. To ostatnie jest najbardziej pracochłonne. Każde zdjęcie po obróbce w Lightroomie za pomocą specjalnego pluginu trafia do WordPressa i tam zamienianie jest w odpowiedni element większej galerii.
5. Przechowanie, czyli tu, gdzie zaczynają się schody.
Na dzień dzisiejszy testujemy takie rozwiązanie:
a) zdjęcia trafiają na Bitcasę – jest to dysk twardy w chmurze z nieograniczonym miejscem. W systemie widoczny jest jak pendrive, w związku z czym po wgraniu materiału można go „skeszować” w Lighroomie. To generowanie miniaturek zajmuje czasem parę godzin, ale jeśli obrabiacie na dobrym łączu, to jest prawie-OK. Czuć mały poślizg, ale nie jest on mega upierdliwy.
Po obrobieniu zdjęcia trafiają na bloga (nie wszystkie) oraz do Dropboxa. Rozdzielczość 150 DPI, 2000px przy szerszej krawędzi. Teraz uwaga – na Bitcasie zawsze jest surówka, ponieważ Lightroom zapisuje dane o przerobionym zdjęciu w swoim katalogu. Ten plik ma lokalizację w Dropboxie i tak synchronizujemy Lightroom pomiędzy mną a Anią.
Czyli Bitcasa – surówka w chmurze (potrzebny Internet)
Lighroom – obróbka
Dropbox – nasza pamięć podręczna (dostępna w chmurze i offline). Jeżeli chcę wrzucić na Instagram albo Fejsa zdjęcie sprzed roku
Mała dygresja. Przez ostatnie pięć lat korzystałem ze SmugMug, takiego serwisu 1.0, który do dziś kocham. Zrezygnowałem z niego, gdyż ilość pieniędzy, którą przeznaczam na aplikacje wzrasta i trzeba już z czegoś rezygnować. Zrobiłem to z wielkim żalem, bo przez bardzo długi czas, ba po dziś dzień, jestem jego wielkim ambasadorem. Niestety przestał pasować do tego jak żyjemy i prowadzimy bloga. Miał bardzo fajną aplikację na iPada i bardzo szybki dostęp do archiwum online. Po prostu mega szybki.
6. Poszukiwanie w archiwum – schody numer dwa. Tutaj chodzi o to, jak w parę minut znaleźć jedno zdjęcie z paruset zrobionych dwa lata temu w Armenii.
Bitcasa jest fatalna, jeśli chodzi o przeszukiwania. Nadal jest trochę powolna i to czuć. Zdecydowaliśmy się na nią, ze względu na ogromne ilości wideo, które tam zalegają. Ci, co robią sporo zdjęć, mimo że ilościowo wydaje się to niemożliwe, mają taką zdolność, że pamiętają jakieś 70% fotografii, które wykonali i, jeśli mają sprawny system przechowywania, to potrafią to odnaleźć raz dwa. Chodzi jednak o osoby trzecie, które nagle muszą wejść do naszego archiwum i coś wygrzebać. Konstruując.
Najbardziej lubię oglądać zdjęcia na iPadzie. To jakby urządzenie do tego stworzone, Bitcasa daje taką możliwość, Dropbox też. Nie zapominamy jednak o twardej kopii całości – ta wykonuje się na dysk twardy wpięty w domową sieć, który nocą kopiuje dane z Bitcasy do siebie.
Jak widzicie, zależało nam na paru czynnikach:
– szybkości (to względne, bo wszystko nadal jest pracochłonne, ale dzieje się szybciej niż wcześniej),
– zawsze dostępności – stąd takie oparcie się o chmurę (już wielokrotnie szybko wyciągaliśmy archiwalne zdjęcia, będąc w drodze, bo akurat były potrzebne),
– bezpieczeństwie – kopia offline musi być.
Ale chyba najważniejsze, że ten system mniej więcej działa. Poprzedni tak sprawnie nie funkcjonował. Bynajmniej nie jest to dla nas złote rozwiązanie, więc – jak tylko pojawiają się nowinki – testujemy je i natychmiast usprawnimy model.
29 komentarzy