Pierwsze porto dostałam od znajomych prawie 10 lat temu, gdy wrócili ze swojej podróży po Portugalii. Zakochałam się wtedy w boskim smaku tego cudownego wina i już w następnym roku pojechałam tam z nimi. Później jeszcze kilka razy byłam w Portugalii i za każdym razem wracałam z niej z kolejną butelką porto. Mamy ich sporo w naszej kolekcji, z różnych piwniczek, ale czujemy, że już czas się w wybrać po następne.
Nie jesteśmy wielkimi znawcami wina, tzn. lubimy, pijemy, ale nie znamy się na nim świetnie i pewnie nigdy się to nie zmieni. Ja na przykład uwielbiam wytrawne czerwone wina argentyńskie, Kuba jest większym fanem białych win gruzińskich, jednak, co do porto, byliśmy i jesteśmy zgodni od pierwszego spróbowania i uważamy, że to najlepsze wino świata.
Są takie smaki, które przywiezione z innego kraju w naszym klimacie smakują zupełnie inaczej. Pamiętam różne napoje i przysmaki, które przyjechały z nami do Polski. Po otwarciu ich w domu często stwierdzaliśmy: „kurcze, ale tam to inaczej smakowało”. Z porto jest jednak zawsze i zupełnie tak samo.
Gdy te kilka lat temu dostałam pierwszą butelkę porto wraz z opowieściami o piwniczkach z dojrzewającym winem i historiami na jego temat, zachwyciłam się strasznie jego smakiem i zainspirowana zaczęłam go szukać w Polsce. Wówczas było to praktycznie niemożliwe. Ok, istniało kilka knajp, w których można było wypić kieliszek porto (czyli tak naprawdę, ½ kieliszka za 25 zł), ale żeby tak w sklepie… Później zaczęło się powoli pojawiać, np. w Carrefourze, ale początkowo było to tylko czerwone porto Offley. Później były miejsca, gdzie znajdowałam nawet białe porto. Wada – niestety cena, 60-70 zł za butelkę. W tych czasach mieliśmy też z Kubą pomysł na mini biznes, którego w końcu nie rozwinęliśmy. Chcieliśmy przybliżyć Polakom smak porto i zrobić je bardziej dostępnym w naszym kraju. W ramach ciekawostki, Polacy sami o to zadbali kilka lat później i od pewnego czasu w Biedronce można kupić pseudoporto. Piszę „pseudo”, bo z porto nie ma ono za dużo wspólnego, choć jak na cenę (ok. 19 zł) jest naprawdę ok. Daje radę, szczególnie jeżeli chodzi o moc i poziom alkoholu.
Co jest takiego w porto, czego nie ma żadne inne wino?
Smak, historia, rejon, ogromna przyjemność bycia i obcowania z nim. To wino portugalskie produkowane jest z winogron zbieranych w dolinie rzeki Douro, które dojrzewają i butelkowane są w mieście Vila Nova de Gaia (graniczącym z Porto). Winogrona są miażdżone i poddawane fermentacji, a gdy poziom alkoholu osiągnie ok. 7 proc., dodawany jest spirytus winny w proporcji 1:4. I tak powstaje mocne wino o zawartości alkoholu ok. 20 proc. , co sprawia, że po wypiciu kilku łyków robi jest ciepło, błogo i szczęśliwie. To wino także zupełnie inaczej wygląda w szkle, jest „ciężkie” i bardzo mocne. Gdy przechylicie kieliszek, zobaczycie, jak wolno spływa po ściankach. No i ten mega intensywny czerwony kolor.
Porto może być winem zarówno słodkim, jak i półsłodkim czy wytrawnym. Najtańsza i najczęstsza jego odmiana – ruby – to wino czerwone słodkie lub półsłodkie. Większość porto – tawny i late bottled vintage to natomiast wina wytrawne lub półwytrawne. Wszystkie rodzaje porto łączy natomiast aromat wanilii, dębu i korzenny posmak. Ach…
Najstarsze porto, które przywieźliśmy z Portugalii, było dziesięcioletnie, ale absolutnie warte swojej ceny. Mieliśmy w planach, że zostanie z nami kilka lat i jeszcze nabierze mocy, ale niestety – nie przetrwało.
Ojczyzną porto jest oczywiście Porto. Choć piliśmy je też w Lizbonie, Coimbrze, Bradze i kilku innych portugalskich miastach i wszędzie wydawało się, że smakuje podobnie, to jednak najlepiej spędza się z nim czas właśnie w Porto. Na pierwszy rzut oka miasto to nie wyróżnia się niczym szczególnym. Ok, jest tak poprawnie ładne, szczególnie kamienice w centrum, gdzie średniowieczna część miasta została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Perspektywa zmienia się dopiero wtedy, kiedy przekraczamy most na rzece Douro. Wchodzimy do krainy porto i mamy wrażenie, że moglibyśmy tu zostać dłużej i dłużej. Tworzy się taka aura tajemniczości – trzeba iść wzdłuż rzeki i kierować się drogowskazami, pokazującymi odległość do poszczególnych piwniczek, ale też wąskimi uliczkami i schodkami.
Warto zaplanować sobie jeden dzień na zwiedzanie piwniczek. Żeby starczyło czasu i… energii – 5 piwniczek dziennie to optymalna liczba. My zaczynaliśmy ok. godz. 11 i ok. 17 kończyliśmy przygodę. W każdej z piwniczek odbywa się degustacja, w niektórych jest ona bezpłatna, zwiedzanie winiarni, opowieść przewodnika na temat historii trunku (w winiarni Taylor i Fonsece można było wysłuchać bardzo interesującego wykładu na temat procesu produkcji wina). Każda z piwniczek wygląda trochę inaczej. Z jednej strony wielcy producenci – Sandeman (z własnym muzeum) czy Real Vinicoli (z dużą linią produkcyjną), z drugiej małe klimatyczne winiarnie jak Calém, Croft lub Kopke.
Warto także porozmawiać z przemiłą obsługą i oczywiście kupić butelkę, dziękując za gościnę, szczególnie, jeżeli degustacja jest za darmo. Kilka lat temu było to normalnym zjawiskiem, ale dwa lata temu – gdy byliśmy po raz ostatni w Porto– degustacja kosztowała już kilka lub kilkanaście euro, w zależności od liczby kieliszków i rodzaju porto. Inne piwniczki, które polecamy, to Graham, Fonseca, Offley, Cruz i Taylor’s.
Jesteśmy ciekawi, czy ktoś jeszcze zachwyca się smakiem porto? Ja, gdy tak o nim pisze, mam ochotę wsiąść w samolot i jeszcze dziś tam wrócić.
13 komentarzy