Wreszcie spadł śnieg. Nigdy nie przypuszczalibyśmy, że w pierwszym tygodniu stycznia w Sanoku – u podnóża Bieszczad – może być temperatura dodatnia, padać deszczyk, a my się pocić. A jednak, dwa pierwsze dni takie były. Skończyliśmy pracę z Bieszczady.fm i mieliśmy jeszcze jeden dzień w zanadrzu, więc wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy szlakiem architektury drewnianych.
Noc wcześniej, gdy decydowaliśmy, co robić w niedzielę, osłupiałem, gdy dowiedziałem się, ile w regionie jest starych cerkwi. Aby zobaczyć wszystkie, potrzeba kilku dni i objechania dziewięciu szlaków. Wybieramy ten, który zabierze nas w bardziej górzyste tereny, ale też pozwoli zobaczyć więcej w krótszym czasie, czyli trasę nr IV (sanocko – dukielską).
Rano, gdy tylko odsłaniamy zasłony, widać, że śnieg sypał całą noc. I to obficie, bo jest go prawie po kostki. Ucieszeni, bo wreszcie zmarznięci, a nie spoceni, wsiadamy do samochodu i jedziemy w kierunku Komańczy. Po drodze zatrzymujemy się w Szczawnem, Rzepedzi i Turzańsku. Dalej mieliśmy jechać do Wisłoka Wielkiego, ale decydujemy się zaryzykować i pojechać na południe w kierunku Cisnej.
Za oknem coraz więcej śniegu, niebo zakryte chmurami, zawieja… a na drodze tylko my. – To sprawia, że wyłaniające się masywne drewniane konstrukcje cerkwi, często położone na wzgórzach, robią na nas piorunujące wrażenie. Nie wiem, czy w innych warunkach atmosferycznych też by tak było, ale w śniegu jeździmy, jak zauroczeni. Wszystkie kościoły są zamknięte i wyglądają, jakby nikt od roku do nich nie zaglądał. Wokoło żadnego człowieka, tylko na drzwiach dwóch widniał mały napis z numerem telefonem: „Zwiedzanie cerkwi tylko po wcześniejszym umówieniu się”. Nie trzeba pisać, że takiej „rezerwacji” nie posiadaliśmy.
Po objechaniu sześciu cerkwi zapał nam trochę opada – powtarzalność zamazuje pierwsze wrażenie. Jedziemy, zadzieramy głowy, by w zamieci dojrzeć zasypany zakręt. Gdy go w końcu odnajdujemy, po chwili wyłania się sporej wielkości świątynia położona na wzgórzu. Wdrapujemy się, ślizgamy i ochraniamy aparat jednocześnie. Świeży śnieg i lód sprzyjają kontuzjom, których bardzo chcemy uniknąć. Cerkiew zamknięta, ale dookoła rozciąga się mały cmentarzyk. Obowiązkowa sesja fotograficzna i mkniemy dalej.
Jedziemy w nadziei, że może choć jedna będzie otwarta, ale nie przekonamy się o tym. W Radoszycach brawurowo zjeżdżamy z górki, by po kilku metrach zdać sobie sprawę, że w tą drogą już raczej nie wrócimy. Desperackie próby wrócenia, tylko pogłębiają nasz problem i utykamy w śniegu. Ostatnia cerkiew śmieje się z nas ze wzgórza oddalonego o kilkaset metrów. Robię jedno zdjęcie i chowam definitywnie aparat. Zabieramy się odkopywania samochodu. Na próżno jednak. Dopiero przygodni dobrzy ludzie mówią nam, że jeśli puścimy się tą drogą, to za parę kilometrów wyjedziemy na drogę główną. Oddychamy z ulgą, bo zgłodnieliśmy, a wizja oczekiwania na znajomych z liną i hakiem w tej temperaturze nie bardzo nam się podobała.
Jedziemy do Cisnej, by w jednej z tamtejszych karczm kupić Kubie dobrą golonkę. W międzyczasie czytamy więcej o cerkwiach.
I tu już linkujemy do Wikipedii, bo tam są one najlepiej opisane. W Bieszczadach (w podkarpackim) jest dziewięć Szlaków Architektury Drewnianej. Większość zabytków na nich położony to budynki sakralne – cerkwie prawosławne albo greckokatolickie.
8 komentarzy