Na pozór nic tych dwóch krajów nie łączy. – Są oddalone od siebie o parę tysięcy kilometrów. Jeden jest położony nienajlepiej politycznie, drugi jest wyspą – kiedyś o strategicznym znaczeniu. Oba są jednak małe… i atrakcyjne turystycznie, co stanowi dla nich największe zagrożenie.

Gruzja – kraj na południowym Kaukazie od północy graniczący z Rosją, od południa – z Turcją i Armenią, od południowego zachodu – z Azerbejdżanem. Gdyby nie fatalny stan dróg, ze stolicy do najdalszych zakątków kraju dotarlibyśmy w parę godzin. Teraz do Svaneti jedzie się około dziesięciu. Chyba, że ktoś zdecyduje się na karkołomny lot kanadyjskim (?!) samolotem.

Sri Lanka to wyspa. Od północy „graniczy” z Indiami. Podobnie jak w Gruzji, gdyby nie ciasne drogi i wszechobecna dżungla, dojazd – nawet do najdalszego punktu na Sri Lance – mógłby zająć 3-4 godziny, a nie 10.

Kraje te łączy bogactwo tak licznie zgromadzonych rzeczy na tak małym obszarze, że tydzień w jednym z tych regionów daje więcej, niż zjechanie połowy Francji czy Meksyku. Biura podróży już to poczuły i ostrzą sobie zęby, do tego stopnia skutecznie, że zarówno w jednym, jak i drugim kraju na każdym kroku widać coraz więcej wycieczek i turystów, szczególnie z Niemiec i Rosji. Logika biur jest prosta – przecież można taką radosną gromadkę turystów osadzić w jednym hotelu i w zaledwie parę godzin zapewnić więcej atrakcji niż jakieś objazdówki. Koszty spadają, a zyski rosną. Tylko ślamazarne gospodarki tych krajów ratują je jeszcze przed totalnym brakiem zalewu turystów.

Gruzini – mają góry (wspinaczka i narty), wino, mięso (wybitne jedzenie), sery, Batumi, przyjaźnie nastawionych mieszkańców, czaczę, brandy, górskie zamczyska, muzykę, taniec, stroje i ten antyczny zapach wszystkiego.

Cejlończycy – tu nie tylko jest zapach antyku, ale też wielkie antyczne miasta na północy, poprzecinane parkami narodowymi, dzikimi zwierzętami, z wielorybami, nurkowaniem, delfinami, rekinami, słoniami pałętającymi się po ulicach, przepysznym świeżym jedzeniem i owocami morza. No i to Azja.

Czy warto się bronić przed turystami?
Zawsze mam z tym problem. Z jednej strony uważam, że rozwój turystyki leży w interesie lokalnej społeczności. Z drugiej jednak – bardzo łatwo zatracić własną tożsamość na rzecz marketingu. Czyli nie robimy rękodzieła, czy określonego jedzenia, nie wypasamy owiec, choć tak wcześniej było. Teraz produkujemy tylko te rzeczy, które tłum turystów zje lub kupi jako pamiątki. Z pozoru dzieje się to samo, ale gdzieś zanika pierwiastek prawdziwości. Z czasem mamy efekt Krupówek w polskim Zakopanem.
Z drugiej jednak strony – to biedni ludzie, którzy bez turystyki inaczej się nie wzbogacą i nie zaznają nawet minimalnej stabilności. Jak im tego odmówić? Tradycja vs spokój. Wybór wydaje się oczywisty. Niestety.