Nie miałem czasu na nic w tym mieście. Wpadłem z niego i wypadłem dwukrotnie w tym roku – tak niestety wygląda czasem podróżowanie konferencyjne. Za pierwszym razem toczyłem wielką bitwę z jetlagiem i przez pierwsze trzy dni mocno przegrywałem. Po jedenastogodzinnym locie, tyle samo czasu różnicy ścięło mnie mocno i skutecznie odechciało mi się wszystkiego.
Te poranki o 3 nad ranem, gdy w Polsce jest już koło 10. Email zaczyna krzyczeć, czat na Facebooku też, czytnik RSS kusi – i tak mija 5 godzin. Wytaczam się z hotelu do jadłodajni (ang. diner), by usiąść obok kubka, do którego kelner będzie dolewał kawy nim go nie powstrzymam. Obok usiądzie sporo amerykańskich małżeństw ubranych „na luzie”, co mi w większości przypomina modę stadionową, ale patrzę na to z uśmiechem.
Czuję, że dobija pora obiadowa, dookoła wszyscy zamawiają dania takiej wielkości, że to uczucie nie wydaje się mylne. Upewniam się jednak, zerkam na zegarek – kwadrans po ósmej. Okej – myślę – raz, czy dwa w ramach eksperymentu można zjeść 10 naleśników i przywalić boczkiem, ale żeby od razu codziennie.
Tęsknię za serkiem wiejskim.
Wi-fi znowu się rozłącza i prosi o akceptację bzdurnego regulaminu. Próbuję ułożyć fraszkę: „Kiedy Twój Internet ciągle prosi Cię o akceptację jakiegoś prawa – wiedz, że jesteś w Stanach”. Fraszka nie wychodzi, ale odblokowałem kolejny kwadrans dostępu do sieci.
Wstaję i zmierzam w stronę centrum konferencyjnego. Mijam poszczególne hale, które – gdybym był bezgranicznym fanem Apple – to nazwy dawałyby mi sporo dreszczyku emocji. Każda z nich widziała premierę innego rewolucyjnego urządzenia ze stajni tej firmy, a tą trawką przed nimi chodził Steve Jobs. Dochodzę do Yerba Buena Center. Szukam odpowiedniego wejścia. W parku grupa Azjatów – nie wiem czy to fitness, jakaś “sztuka walki” czy cokolwiek innego. Następnego dnia robią to samo. Następnego też. Jest jakiś klimat. Dobrze pić kolejną kawę wpatrując się w nich – hipnotyzuje to. Średnia wieku na oko minimum 50 lat.
Konferencja mnie rozbudza, dużo dobrych pomysłów. Tak mija parę godzin.
Wybija 16 i zmierzam w okolice Pier 39, chcę się dostać na Alcatraz. Podziwiam stary budynek Portu w San Francisco, uśmiecham się, bo dzień wcześniej widziałem jak wybucha w filmie „Star Trek: W ciemność”. Ot, kolejny sygnał, że jest się w USA – pojawia się uczucie „kojarzę okolicę”. Mijam jeszcze „dwa bloki” i staję się aktorem w takowej scenie. Europejczyk podchodzi do nabrzeża i pyta o łodzie do starego więzienia – „did you buy your ticket online?”.
Tjaaa. No to następnym razem.
To nie Ten most. Idę dalej, wchodzę na teren Fishermen’s Wharf, podobno – pułapki turystycznej, ale knajpy mnie kuszą, bo zaczynam głodnieć. Nie poddaję się, nim odbiję z powrotem do miasta spojrzę jeszcze na ten duży most z filmów. No faktycznie, duży. Ładny.
Odrzucam myśl, by zjeść tutaj albo przejść się mostem, i skręcam z powrotem do „miasta”. Wdrapuję się pod górę. Mija mnie parę starych tramwajów nabitych turystami. Chciałem się nawet przejechać, ale kolejka chętnych osób jest absurdalnie długa, a ja równie szybki jak ten tramwaj. Największy plus tych wzgórz w San Francisco odczuwają biegacze. Można biegać krócej, ale dwa razy z góry na dół daje efekt porządnego zmęczenia.
Jedyne, co w San Francisco odstrasza na początku to bezdomni, narkomani i inni wykolejeńcy. Są tak integralną częścią tutejszego krajobrazu, że na początku myślałem, że wylądowałem w złej dzielnicy. Ale nie. Tutaj jest tylko jedna, dwie „dobre”. Reszta to miks. Po paru dniach widok, że koleś robi kupę na ulicy albo daje sobie w żyłę spływa po mnie już jak po tutejszych i nie zwracam uwagi.
Przeklinam to miasto, bo jest takie proste w obsłudze. Żadnych niespodzianek, komplikacji. Równie dobrze mogłem spać na lotnisku – oszczędziłbym czas spędzony w metrze. Chodzę w kółko już tylko dlatego, żeby się przejść. Lubię je z zupełnie innych powodów, bo jest dla mnie kolejnym, n-tym już amerykańskim molochem, który pełni funkcje usługowe względem swojej społeczności. Chyba za to najbardziej lubię w ogóle pobyty na tym kontynencie – skupiam się na zupełnie innych rzeczach.
Z żadnego innego miejsca nie wróciłem w tym roku z tyloma pomysłami i przemyśleniami. Ten duch innowacji i wolności mocno bije z ludzi, którzy tutaj mieszkają i pracują. Lubię z nimi rozmawiać albo ich podsłuchiwać. Większość, co kiedyś było lewackie, zaczęło się na tych ulicach, a do tego dzisiaj połączyło z Doliną Krzemową. To tu wpadłem też na coś, co uwierało nas w podróżowaniu od jakiegoś czasu, o czym napiszę już jutro.
4 komentarze