Trinidad to najbardziej obciachowe miasto na Kubie – przynajmniej naszym zdaniem. Choć o naturalności na tej wyspie – a raczej jej braku – trochę już pisaliśmy, faktem jest, że nigdzie nie było to tak odczuwalne jak tutaj.

Dlaczego? Bo na każdym kroku tysiące turystów, wycieczek z Rosji, Niemiec i Kanady. To tu jest ich najwięcej na jeden metr kwadratowy, porównując z innymi miejscami, które widzieliśmy. A jak turyści, to oczywiście kasa. I normalnie nie ma w tym nic dziwnego (myślę o kasie), ba – nawet to popieram, że kraj (tym bardziej mega ubogi) ma świetne położenie, klimat, warunki i żyje z turystyki. Ale traktujmy obcokrajowców jak ludzi, a nie jak skarbonki do zarabiania pieniędzy.

Powyższe zdanie odnosi się do wszystkiego, także – do muzyki w tym rejonie. A nie ukrywam, że robiliśmy sobie na nią smaczek, bo Casa de la Trova, Casa de la Cultura, Palenque de los Congos Reales. – To wszystko wyglądało bardzo obiecująco. Od znajomych, którzy kilka lat temu byli w Trinidadzie, też słyszeliśmy, że to fajne miasto. Po naszym powrocie do Polski nie mogli jednak uwierzyć, że faktycznie się zmieniło.

W Trinidadzie jest największa Casa de la Trova, jaką widzieliśmy na Kubie. Poza częścią barową i miejscem dla muzyków (przestrzenią do koncertów i występów), ma też przestrzeń stworzona dla wystaw, kawiarnię i dobrze wyposażony sklep, w którym udaje nam się kupić ciekawą książkę o muzyce kubańskiej. Gdy natomiast siadamy na moment, żeby napić się czegoś chłodnego i posłuchać muzyki, okazuje się, że zespół, który tam stoi, gra tylko wtedy, gdy są tłumy ludzi, bo dla kilku osób nie opłaca się pewnie. Siedzą natomiast, tracą czas, palą fajki i od czasu do czasu coś gadają spod nosa. Pani piłuje sobie paznokcie, życie toczy się wolnym rytmem. Myślicie, że podnieśli się i zaczęli grać? – Owszem, ale dopiero wtedy, gdy widzieli wchodzącą wycieczkę z Niemiec. Naprawdę rozumiem, że upatrywali w nich swojej szansy, ale z takim cierpiętniczym wyrazem twarzy grali, bez energii, bez pasji, że naprawdę nie miało się ochoty wrzucić im monety, ani – tym bardziej – tego słuchać. Wygląda na to, że ci ludzie stwierdzili, że jakoś trzeba zarabiać na życie, więc zaczęli śpiewać w knajpach. To było okropne. Posłuchajcie sobie. Jestem ciekawa, czy też to słyszycie, czy może ja się czepiam :)

Drugim bardzo obciachowym miejscem okazuje się Casa de la Cultura, a raczej przestrzeń w jej pobliżu. Wchodzimy do niej, żeby zapytać, czy w ciągu dnia odbywają się jakieś koncerty. Niestety (albo i właśnie stety) zastajemy tylko ciszę i jedną panią, która pracuje w tamtejszym sklepie. Oglądamy sobie w środku salę z instrumentami, wchodzimy do tamtejszego sklepiku, ale nic na temat habanery i korzeni tanga nie mają. Dowiadujemy się natomiast, że na placyku obok codziennie są występy. Stwierdzamy, że fajnie i chętnie posłuchamy sobie wieczorem. Tym bardziej, że wiemy od znajomych, że w tym miejscu można posłuchać fajnej muzyki, że jest spontanicznie, ludzie tańczą itp. Super. Pojawiamy się więc wieczorem. Ludzi mało, stoliki wolne – siadamy sobie wygodnie. Z czasem pojawia się coraz więcej ludzi i rozpoczyna się „koncert”. Niestety piosenki, które wykonuje zespół to takie kubańskie disco polo. Straszne. Mój hiszpański naprawdę nie jest wykwintny, ale niestety nie mogę tego słuchać, za dużo rozumiem i głupieję z poczucia obciachu. Wielka szkoda, bo kobieta ma naprawdę ciekawy głos. Cóż… Pewnie taka muzyka się im „sprzedaje”.

Jedyne, co pamiętam miłego, to to, że odkrywam tu pysznego drinka o nazwie la canchánchara, który podobno jest bardzo znany w tym regionie. Ma wyjątkowo prostą recepturę – miód, sok z cytryny, rum, woda i lód. To znaczy, tak jest współcześnie podawany. Wcześniej robiono go z dwóch trzecich szklanki rumu i jednej trzeciej szklanki soku z cytryny. Wywodzi się z końca XIX wieku i żołnierze rozgrzewali się nim oraz gasili pragnienie. Spożywano go zazwyczaj w naczyniach z tykwy. Ja dostają w normalnej szklance, ale wiem, że bywa też podawana w glinianych naczynkach. Smakuje naprawdę ok – jest słaby, delikatnie słodkawy, ale dobry. Nic więcej nie zasługuje na przywołanie z tego miejsca…

Ale w Trinidadzie znaleźliśmy też ciekawą muzykę, i o tym będzie w kolejnym kubańskim wpisie.