Pospaliśmy dzisiaj trochę dłużej, co oznaczało, że nasz dzień potrwa znacznie dłużej niż powinien, a w samochodzie spędzimy kilka dodatkowych godzin. Nasz GPS na chwilę poprawił nam humory, twierdząc, że dojedziemy w dwie godziny, ale okazało się, że wybrał trasę szybszą, a nie tą właściwą, czyli Rutą 40. Kolejna próba skorzystania z tego ustrojstwa zakończyła się więc wrzuceniem go na dno schowka.
Wyciągnąłem papierowy atlas i pokazałem Ani, którędy dziś będziemy podróżować. Droga wiedzie przez ponad 300 kilometrów, ale poza jednym odcinkiem miała być całkowicie wyasfaltowana i faktycznie taka była. W zatrważająco szybkim tempie pokonywaliśmy kolejne kilometry i kiedy – po dwóch godzinach – zostało nam jeszcze 150 km, uśmialiśmy się, pamiętając, że ostatnimi dniami tyle robiliśmy przez cały dzień. Choć akurat kilometraż nie jest tu dobrym wyznacznikiem, to te 150-250 km chcielibyśmy utrzymać. Taką trasę założyliśmy, ale mamy też sporo zapasowego czasu, bo co chwila wpadamy albo dowiadujemy się od napotkanych ludzi o nowych, ciekawych miejscach. Nie wszystko musimy zobaczyć, czas bolesnej rezygnacji z czegoś nadejdzie, ale póki co jeszcze nie.
Pierwszy odcinek – około 60 kilometrów pokonujemy dość sprawnie. Amelka cały śpi, a my możemy sobie spokojnie porozmawiać o nadchodzących dniach i planować trochę, co dalej. Drugi odcinek trochę nas dobija, bo okazuje się, że dystans do Chilecito jest większy niż wyczytałem z mapy papierowej i zamiast 40 minut mamy blisko półtorej godziny.
W miasteczku zaopatrujemy się w obiad i po chwili błądzenia wracamy na Rutę 40, oczekując na przejazd Cuesta de Miranda. To 10 kilometrowy odcinek drogi 40 położony przy rzece Miranda oraz miejscowości o tej samej nazwie. Obecnie jest remontowany i docelowo będzie tam położony asfalt, ale w tej chwili trwają zaawansowane prace budowlane.
Jeśli ma się pecha i trafi na samochód jadący z przeciwka, to miejsca do mijanki lub zawrotki są co trzy kilometry. Przegrany może na wstecznym trochę pojechać, a droga jest strasznie ciasna i wyboista. Do tego wystają takie druty żelbetonowe i parę razy mamy wrażenie, że oto nadszedł ten moment, w którym na karoserii robi się wielka rysa. Ale nie, mijamy je o centymetry, choć pewności nigdy nie ma, że uda się wyjść bez szwanku.
Niesamowite jest to, że cała 10 kilometrowa trasa liczy blisko 300 zakrętów! To więcej o jakieś 250 niż w ciągu całego naszego dzisiejszego dnia. Pniemy się trochę w górę, zostawiając rzekę w dole, a przed nami naprawdę pojawiają się oszałamiające widoku. Wiele osób nas tu wysyłało i teraz zrozumieliśmy dlaczego. Skarpy są tutaj prawdziwe, nie ma zboczy położonych pod delikatnym kątem jak w przypadku naszych pierwszych dni podróży.
Dominują odcienie czerwieni – od jasnej po ciemnokrwistą. Do tego wyłania się przepięknie niebieskie niebo, choć przez całą drogę towarzyszą nam deszczowe chmury, to tutaj – dosłownie klika kilometrów przed Mirandą – pogoda się diametralnie zmienia. Nasze aparaty i kamery nie mogły być bardziej szczęśliwego tego dnia.
Droga nie jest jednak prosta – co chwilę w górę, w dół, w prawo i w lewo. Parę razy gaśnie samochód i ruszanie z ręcznego jest już dobrze wyćwiczonym manewrem.
Mija godzina, kiedy ostatecznie decydujemy się stąd wyjechać. Godzina i 10 kilometrów, ale co chwila przystajemy, żeby napawać się roztacząjącym pięknem tej doliny. Czerwień zmieszana z niebieskim, z domieszkę białych chmur i odrobiną zieleni.
Dalej już tylko nowa, prosta, asfaltowa droga, która prowadzi nas jeszcze przez godzinę do Villa Union, gdzie zatrzymujemy się na noc.
2 komentarze