Wracając z festiwalu operowego w Weronie, o którym pisałam tutaj, jesteśmy jeszcze pod wrażeniem włoskiego umiłowania kultury i sztuki, pozostał nawet pewien niedosyt, więc decydujemy, że zatrzymamy się na chwile Mediolanie. Mamy trochę czasu, ciekawość tego miasta i bujne plany.

Niewiele z nich udaje się jednak zrealizować. Chodzimy bez celu, chłoniemy klimat miasta i bardzo nam się to w sumie podoba. Mediolan zewsząd wręcz epatuje tym, że jest stolicą mody, sztuki i kultury. Ludzie jakoś tak bardziej przywiązują uwagę do ubioru niż w innych regionach Włoch. Przynajmniej mamy takie wrażenie. Człowiek czuje się tutaj od razu jakoś tak bardziej kulturalnie. Ludzie są inni, Włosi inaczej się zachowują niż w Rzymie, gdzie na każdym kroku ktoś trąbił, w Neapolu, gdzie trzeba było trzymać torebkę mocno przy sobie, w Weronie, gdzie tłum turystów pojawiał się tylko przy zabytkach typu Dom Julii, a poza tym można było gdzieś skręcić i uciec przed wszystkimi. Tu jest inaczej. I ta inność Włoch ma swój urok.

Mijamy galerię handlową Wiktora Emanuela. To chyba tutaj można zrozumieć, co to znaczy „stolica mody”. Widzimy same drogie butiki. Nie interesują mnie jednak tak, jak wnętrza, w których się znajdują. Piękna architektura… Dalej wchodzimy do La Scali, jednej z najsłynniejszych oper na świecie, ale nie można tam robić zdjęć. Chyba spodziewaliśmy się, że zrobi na nas większe wrażenie. Pewnie inaczej jest, jak idzie się na operę, a nie ogląda pustą salę. Wchodzimy też do Zamku Sforzów, o czym niebawem napiszemy. Mijamy niezliczone ilości kościołów, ale naszą uwagę pochłania tylko ona, Katedra Mediolańska, czyli Duomo.

Samo wpadnięcie na nią jest niezwykłe. Stoi bowiem na ogromnym placu, otoczona wspaniałymi kamienicami. Przy pierwszym wrażeniu wydaje mi się, że to beznadziejny pomysł i kto w ogóle na to wpadł, żeby na środku wielkiego placu budować taką katedrę. Wygląda ona jak wielki kloc zrzucony przez przypadek, do tego za ciężki na takie otoczenie. Jednak jest to tylko pierwsze wrażenie. To położenie wspaniale ją wyróżnia. Można usiąść na przeciwko niej i gapić się, albo podglądać malujących i szkicujących artystów, dla których jest muzą.

Katedra Narodzin św. Marii w Mediolanie, bo tak brzmi jej oficjalna nazwa, jest trzecią największą tego typu budowlą w Europie. To gotyckie cudo, powstawało prawie sześć wieków – od 1386 r. do 1965 r., w zależności od tego, komu i do czego było użyteczne. Niektórzy uznają, że jej budowa została ukończona w epoce Napoleona, ale ostatnie elementy (bramy) ukończono właśnie w 1965 r.

Po dokładnym przyjrzeniu się z zewnątrz, zrobieniu zdjęć, wchodzimy do środka. Mam słabość do gotyckich katedr i jestem bardzo ciekawa, jakie wrażenie zrobi na mnie ta, jedna z największych na świecie. Hmm. Pierwsza obserwacja – bardziej niż samo wnętrze oszałamiają tłumy turystów. Nie wszystko można też zobaczyć, bo całość nie jest dostępna dla zwiedzających, poza tym trwa msza. Staram się nie zauważać ludzi i wczuć w klimat miejsca. Katedra jest niezwykła, duże wrażenie robią obrazy powieszone między nawami, ale faktycznie brakuje mi tego elementu chłodu, zapachu kadzidła i wielkiej ciszy. W środku nie wydaje się, że ma ona aż 157 metrów długości i 93 metry szerokości. To pewnie przez ludzi, którzy wypełniają każdą wolną przestrzeń. Mamy przez to problem, żeby znaleźć największy w Europie zegar słoneczny, który podobno tu się znajduje, oraz krucyfiks z gwoździem z krzyża Chrystusa.

Dostrzegamy natomiast, że możemy wejść na dach katedry. I warto to zrobić, bo roztacza się z tego miejsca ładny widok na panoramę miasta. Alp wprawdzie nie widzimy, co przy lepszej widoczności jest podobno możliwe. Siadamy, choć nie zmęczyła nas ta „wspinaczka”. Siedzimy i siedzimy dalej… Aż się prosi, aby w tym miejscu z pięknym widokiem i pod gołym niebem powstała restauracyjka.  Ale knajpa na dachu kościoła to chyba myśl rewolucyjna :)