Na dziś mamy dwa cele – dotrzeć do Gobernador Gregores, oddalonego ponad 400 kilometrów od Los Antiguos, i zobaczyć po drodze Cueva de los Manos, świetny dowód na to, że malowidła ścienne mogą przetrwać kilkanaście tysięcy lat. Plan jest dość ambitny, ale jakoś nie jesteśmy w stanie zebrać się szybko. Wyruszamy więc lekko po 10 i utykamy jeszcze na chwilę na stacji benzynowej, bo nikt tutaj nie spieszy się za bardzo, szczególnie rano.
Czuć, że wjechaliśmy w bardziej dzikie rejony Patagonii, bo spotykamy coraz więcej nieujarzmionych zwierząt. Najpierw wpadamy na rodzinkę strusiów, potem dwa stada lam oraz dzikiego konia, który, gdy tylko nas zobaczył, zaczął galopować niebezpiecznie w naszym kierunku i przebiegł tuż przed maską samochodu, napędzając nam wielkiego stracha.
Do Cueva de los Manos – po tych wszystkich emocjach – docieramy tuż przed godziną 13. Okazuje się, że jaskinię zwiedza się w grupach i poprzednia zaczęła o 12, a na kolejną musimy czekać do 14. Mamy nadzieję, że w pobliżu uda nam się kupić coś do jedzenia. Niestety okazuje się, że jest miejsce, żeby spokojnie zjeść, ale trzeba mieć co. Bierzemy więc nasze ostatnie puszki tuńczyka i resztkę pieczywa. Mamy czas, żeby przez chwilę nic nie robić, tylko Amelię rozpiera energia, szczególnie na widok tutejszych piesków, z którymi próbuje nawiązać kontakt.
Mija 14. Nasza grupa zbiera się i widzimy około 15 osób z różnych krajów. Większość nie mówi po hiszpańsku, toteż pani przewodnik stara się mówić w dwóch językach – angielskim i hiszpańskim. Tłumaczy nam, że całość zajmie około półtorej godziny i mamy do zobaczenia dwie grupy malowideł skalnych. Już wiemy, że gdybyśmy byli sami, zajęłoby nam to kilka razy razy mniej czasu, ale nie ma takiej opcji – tylko z przewodnikiem – toteż trzymamy się grupy.
Cueva de los Manos, czyli Jaskinia Dłoni (Rąk), która zdecydowanie powinna się nazywać Jaskinią Lewych Dłoni, nie robi na mnie jakiegoś oszałamiającego wrażenia (cały czas gapię się na skały, które ją otaczały, gdzie w pewnym momencie pojawia się stadko lam), ale bardzo doceniam takie miejsca, które w nienaruszonym stanie przetrwały kilkanaście tysięcy lat, a trwałość farby zapewniają mineralne pigmenty.
W jaskini dominują malowidła lewej dłoni, ale też rysunki postaci ludzkich oraz zwierząt – głównie guanaco (rodzaj lamy) i nandu (rodzaj strusia), słońca czy figur geometrycznych. Dlaczego jest tu porażające liczba lewych dłoni? – Ponieważ Indianie w prawej trzymali rurkę przez którą rozpylali farbę. W związku z tym, że w większości byli praworęczni, łatwiej było im uwiecznić lewą dłoń. Na podstawie pozostałości kościanej rurki oceniono wiek malowideł na 9-13 tys. lat. Nic więc dziwnego, że zostały wpisane na listę UNESCO.
Życie z przewodnikiem bywa trudne, ale nie ma wyboru i trzeba się go trzymać. Po dwóch godzinach (teraz już wiemy, że nie zajęłoby nam to więcej niż pół godziny, gdybyśmy chodzili sami) – z przesytem lewych rąk, na które nie możemy już patrzeć – wsiadamy do naszego samochodu. Mamy do przejechania jeszcze spory odcinek drogi. Nasz GPS podpowiada, że na miejscu będziemy po 20. Nie jest to zbyt optymistyczna wizja – jeszcze 4 godziny w drodze? Na szczęście okazuje się, że GPS nie ma aktualnych danych o zmianie nawierzchni i po godzinie jazdy kamienistą drogą wjeżdżamy na asfalt i trasa już do końca jest niemal idealna. Zajeżdżamy jeszcze do jakiegoś przydrożnego baru, gdzie kupujemy ostatnie dwie kanapki i rozmawiamy chwilę ze spotkanymi tam Argentyńczykami i Meksykaninem, którzy dziwią się, że chciało nam się tu przyjechać z tak daleka, czyli z Polski. Na miejsce dojeżdżamy o 19. Powiem szczerze, że pierwszy raz w tej naszej podróży samochodem jestem tak zmęczona. Padam z Amelią o 21 i wstajemy razem przed 8. Chyba nie tylko ja potrzebowałam naładować akumulatory. :)
Jeżeli macie ochotę na więcej zdjęć niż we wpisie, to zapraszamy do galerii.
5 komentarzy