Rano wyjeżdżamy z Chos Malal i kierujemy się dalej na południe. Po niecałych dwóch godzinach dojeżdżamy do Zapali, skąd do parku Laguna Blanca mamy już tylko pół godziny drogi. Ruta 40 prowadzi jeszcze jakieś dziesięć kilometrów za miasto, po czym musimy zjechać na zachód. Po dwudziestu minutach – przed naszymi oczyma – zaczyna się wyłaniać szklista od słońca tafla wody – Laguna Blanca.
To pierwszy park narodowy, do którego wjeżdżamy po tygodniowej przerwie. Otwiera też cały pas parków, który jest przed nami aż do Ziemi Ognistej. Ten jest jednym z mniejszych jakie odwiedzamy. Całość powstała, żeby chronić jezioro, Laguna Blanca, które powstało w 1940, oraz populację łabędzia czarnoszyi (ciekawe, że nie flamingów, które są głównym punktem rozpoznawczym tego parku).
Przejeżdżamy przez kamienną bramę, która szkli się do nas z daleka i wprowadza nas na teren laguny. Woda jest spokojna. Jedziemy pięć kilometrów i pojawia się domek strażników parku. Zajeżdżamy, żeby porozmawiać z nimi o tych terenach oraz wziąć mapę. Przez pół godziny drogi tutaj nie spotykamy nikogo i nie mijamy się z żadnym samochodem. Na parkingu też jesteśmy jedyni. Z domku wychodzi strażnik i spotykają się z Anią, która idzie z nim porozmawiać, w połowie drogi.
Okazuje się, że zajechaliśmy w momencie, gdy wszelkie ptactwo przebywa gdzie indziej. Laguna jest opuszczona, a wszystko wróci dopiero za parę miesięcy. Nie zniechęca nas to jednak, bo jesteśmy otoczeni szczytami górskimi i chcemy trochę pojeździć wokoło. Zabieramy mapkę i jedziemy na drogę, która osnuwa jezioro od strony północnej. Jesteśmy na wysokości 1267 metrów nad poziomem morza, wokół nas rozciąga się mocno zakrzewiony step. Są miejsca do wędkowania, miejsca do rozbicia namiotu, jest nawet fajny punkt do obserwacji ptaków, ale wszędzie wielka pustka. Schodzimy na plażę chciałbym napisać, ale zostawiamy samochód i idziemy przejść się brzegiem tego jeziora alkalicznego. Może jedna lub dwie mewy (albo mewodopobne ptaki) gdzieś nad nami przelatują. Woda jest krystalicznie czysta i świetnie widać dno jeziora. Aż chce się do niej wskoczyć, ale jest też lodowata, więc tylko moczymy palce stóp i uciekamy stamtąd. Wchodzimy też na szlak ekologiczny, który prowadzi przez różnorodną roślinność tutaj zgromadzoną i podziwiamy to, co rośnie na tym stepie.
Wracamy po paru godzinach do strażników i dziękujemy im za pomoc. Strasznie się wkręcili w naszą obecność i tłumaczyli bardzo długo, co warto zobaczyć i gdzie dotrzeć. Może dlatego, że dawno tu nikogo nie było :)
5 komentarzy