Już sam początek dnia wskazywał na to, że dziś wydarzy się coś niezwykłego. Udało mi się chwilę dłużej pospać, miałam wrażenie, że wszystko ogarniam, okazało się, że naprawdę wróciło metro i nie jesteśmy już z naszych Bielan odcięci od Centrum. Siedzę w metrze i nie wkurza mnie nawet to, że co kilka stacji podniecają się szybszym otwarciem stacji Centrum i Świętokrzyska. Jestem zajęta czymś innym – obmyślam konkretny plan działania, bo jadę do tego strasznego NFZ.

– Przyjechać, wziąć numerek, pójść po jedzenie i picie, które będzie potrzebne podczas koczowania, wrócić, odpisać na zaległe maile, napisać wpis, przeczytać fajną książkę o Andaluzji – przed drzwiami wejściowymi mam już to w głowie i jestem z siebie dumna, że na pewno nie będę się nudzić. Biorę numerek, okazuje się, że dziewięćdziesiąt kilka osób jest przede mną. Uśmiecham się, bo to o kilkadziesiąt mniej niż wczoraj, gdy także byłam w NFZ, ale liczba 173 oczekujących mnie zmroziła. Dziś wracam jednak z planem, więc nic nie jest mi straszne :)

Ok. Z numerkiem idę na zakupy i wracam z toną jedzenia. Okazuje się, że w tym czasie przetoczyło się ponad 50 osób. Siadam sobie. Kolejni ludzie spędzają przy okienku po kilka minut, sporo osób zrezygnowało, więc ich numerki przeskakują kolejne. I… po niecałej godzinie od pobrania numerku wychodzę stamtąd i wszystko mam załatwione.

Wow. Tego się zdecydowanie nie spodziewałam. Słyszałam takie historie mrożące krew w żyłach z tego miejsca i liczyłam, że też taką przeżyję. A tu nic z tego. Aż żal, że ten dzień cudów już się kończy. Jestem przekonana, że to wszystko przez otwarcie metra.