Minęły dwa tygodnie. Bardzo dużo naszych podróży w tym momencie się kończyło, a ta nawet się nie zaczęła. Dziwne uczucie, którym się trochę upajamy. Ten brak stresu i gry na czas jest czymś nowym. Czymś, od czego możemy się uzależnić. Najbardziej jednak cieszymy się sobą. Najfajniejsze w podróżowaniu całą rodziną nie jest to, że można o tym pisać na blogu, ale to, że możemy być ze sobą. Cała reszta to miłe dodatki. Wstajemy około siódmej rano, kiedy najmłodsza zawodniczka wytacza się ze swojego namiotu i z wielkim uśmiechem oznajmia, że czas na pierwsze karmienie. To naprawdę super widok.
Kuba: Coraz bardziej koncentrujemy się na dwóch rzeczach – badaniu historii tanga oraz planowaniu dalszej części podróży. To drugie jest właściwie bliskie ukończenia. Wszystko już zapisane na papierze i teraz ostatnie potwierdzenia, wyceny, targi i negocjacje. Jak tylko dopniemy – klepiemy i już nie będziemy musieli o tym dalej myśleć. Problemów mamy trochę z wynajęciem samochodu, ale przypadkiem znaleźliśmy dobrego pośrednika, który zdanie: „Get us a good deal” potraktował jak wyzwanie a nie jak obrazę:) Czekamy na jego propozycje.
Jesteśmy już w tutejszym rytmie i sami wyrabiamy sobie dobrą orientację. Poruszamy się właściwie bez większych problemów. Pół miasta co najmniej raz zjechaliśmy i jakoś to wszystko się klei. Nawet ulubione miejsca już się pojawiają. Jedyny problem z Buenos jest taki, że to duże miasto, większe niż Warszawa, czyli jeszcze bardziej męczące. Tango tu wiele wynagradza, ale mamy wrażenie, że to miasto ma parę warstw. Modne bary za zamkniętymi drzwiami bez szyldu sprawiają, że trzeba wiedzieć, gdzie się idzie, a nie szukać sobie ot tak z ulicy. Dzisiaj trzy razy przeszliśmy jedną ulicę w poszukiwaniu pralni, a księgarnia z najlepszymi książkami była tą za rogiem :)
Ania: Drugi tydzień w Buenos minął zdecydowanie szybciej niż pierwszy, ale też był trochę mniej efektywny. W pierwszym rzuciliśmy się łapczywie na nowe miejsce, nowe wyzwanie, nowe rzeczy, w drugim odpoczęliśmy mam wrażenie po tym, co się działo tuż przed wyjazdem, a jak już wspominaliśmy – trochę tego było. Na spokojnie chłoniemy miasto, zaczęliśmy chodzić własnymi ścieżkami czasami też bez celu, co jest super.
Czy bardziej lubimy Buenos? – Chyba nie. Przyzwyczailiśmy się jednak trochę do niego i pod tym względem jest ok. Czujemy jednak, że powoli czas je opuścić i pojechać dalej. Tangowo „załatwia” nam ogromną część naszej historii, ale nie jest to idealne miejsce do życia. Niestety. – Za szybkie i zbyt intensywne. Co do dalszych planów – stają się coraz bardziej sprecyzowane i część z nich – gdy tak sobie o nich myślę – budzi takie ukłucie w żołądku. To chyba stresik połączony z adrenaliną i poczuciem wielkiej niewiadomej. Nie mogę się już doczekać :)
Z ciekawostek językowych tego tygodnia – nie rozumiałam czemu ciągle w knajpach nie podają mi herbaty, kiedy ją zamawiam. Myślałam sobie, kurcze, kraj yerba mate, więc z herbatą pewnie jest problem, może czuja się urażeni moim wyborem, nie wiem :) Po tygodniu okazało się, że to mój… akcent jest winny. Nie spodziewałam się tego, bo w wielu bardziej skomplikowanych sytuacjach udawało mi się dogadać bez problemu i byłam rozumiana, a tu chodziło tylko o krótkie słowo „té” :) Człowiek uczy się jednak przez całe życie.
Super, że w sobotę spotkaliśmy się z różnymi osobami z Argentyny i generalnie Ameryki Południowej, którzy korzystają z Instagrama jako narzędzia komunikacji. Fajnych ludzi poznaliśmy, z którymi zamierzamy mieć kontakt.
Amelia niezmiennie wzbudza zainteresowanie wszystkich i w każdym wieku. Wymienionym uśmiechom, tematom rozmów, zaczepieniom na ulicy i odpowiedziom na komplementy nie ma końca. Miłe to bardzo, choć czasami czuję, że muszę się koncentrować na osobach, które idą z przeciwka, bo one cały czas się uśmiechają, więc nie chcę wyjść na matkę nieuprzejmą :)
Czy coś zrobiło na mnie niesłychane wrażenie. Nic chyba poza księgarnią El Ateneo, o której pisałam tutaj.
Zobaczymy, co przyniesie kolejny tydzień.
Nie dodano jeszcze komentarzy. Bądź pierwszy!