Początkowo planowaliśmy spędzić w Urugwaju dwa lub trzy tygodnie i tak będzie, ale nie teraz, a dopiero w grudniu. W sobotę jedziemy na północ Argentyny, ale ze względu na zmianę trasy musieliśmy pojechać na parę dni do Colonia del Sacramento, żeby skorzystać… z bankomatu.
Wstajemy rano, Amelka budzi nas dzisiaj wcześniej (6.30) i domaga się zabawy, a wkoło wszystko w totalnej rozsypce. Rozleniwiliśmy się przez ostatni miesiąc, mając stałą bazę -myślimy sobie, patrząc na wszystkie porozrzucane rzeczy. Za trzy godziny płyniemy do Colonia del Sacramento, a za półtorej – zdajemy mieszkanie. Wstaję i w pierwszej kolejności idę do piekarni przecznicę obok po zapas empanadek na cały dzień. Kiedy wracam, dziewczyny już na podłodze. Jedna pakuje, a druga radośnie wyciąga i próbuje zjeść – taki radosny obrazek.
Torby dzielimy na dwie części – te, które pojadą z nami dalej, oraz te, które zostaną tutaj u znajomych. Odbierzemy je dopiero za parę miesięcy. Ilość rzeczy przydatnych ogranicza się z każdym dniem. Nie możemy zrozumieć, po co nam połowa klamotów, ale ważne, że już nie musimy tego ze sobą tachać. Po godzinie udaje się, biorę szybko torby i pędzie je zawieźć. Jakimś cudem korków nad wyraz mało i obracam tylko w 30 minut, choć myślałem, że zejdzie dobra godzina. Zdążam wrócić nawet przed pojawieniem się właścicielki, która szybko przegląda mieszkania, zwraca nam kaucję i pozwala jeszcze nakarmić Amelkę. Ta też się uwija, czując, że od rana dużo się dzieje. Drugie śniadanie skończone, gnamy więc do portu, żeby wyrobić się na łódź. Tutaj nagle pojawiamy się dużo przed czasem i możemy wreszcie wyluzować.
Jesteśmy nawet przed checkinem – choć okazuje się, że swoje karty powinniśmy wydrukować i uprzejmy Pan prosi nas o 40 peso „kary”. Jednak gdy nie ma wydać z setki, macha ręką i mówi: „moja reszta jest ważniejsza” niż to :) Nie protestuję, biorę wydruki i czekamy aż zaczną wpuszczać. Tutaj znowu czujemy zalety bycia rodziną – zamiast 40 minut w trzech kolejkach, spędzamy pięć, bo wszędzie nas przepuszczają. Szczególnie, że przechodzimy też kontrolę paszportową. Są dwa okienko obok siebie – jedno argentyńskie, drugie urugwajskie. Zatem już wchodząc na łódź jesteśmy po przejściu kontroli granicznej i po przyjeździe nie trzeba będzie stać – za to 100 punktów od nas.
Łódź jest przyjemna i nad wyraz dobrze klimatyzowana. Nasze bagaże zostały na górnym pokładzie, ale obsługa rzuca się do pomocy, widząc Amelkę właściwie przez cały czas. Tylko nie ma po co. Podróż trwa na tyle krótko, że nawet nie orientujemy się, kiedy po godzinie przybijamy do brzegu. Mamy wrażenie, że wychodzenie najpierw z łodzi, potem różnymi korytarzami portu, zajmuje nam więcej niż droga tutaj.
Colonia okazuje się przyjemnie mała. Odległości Buenos wydają się tutaj śmieszne, nie ma świateł, a ruch sam się reguluje. Zachodzimy do hotelu po 10 minutach i czujemy, że czas coś zjeść. Sjestę traktują tutaj bardzo poważnie, więc z kilkudziesięciu normalnie czynnych parilliad mamy teraz do wyboru tylko parę, ale i tak brzuchy nakazują wybrać najbliższą opcję. Menu jest podobne jak w Argentynie – króluje mięso, reszta to tylko przygrywka do właściwego dania.
I tu wielka rzecz się dzieje – okazuje się, że mają normalne foteliki do siedzenia dla dzieci. Przez normalne mam na myśli takie, z których dzieci nie wypadają. W Buenos takich nie znaleźliśmy. Wreszcie możemy w spokoju zjeść obiad, bo do tej pory to jedno jadło, a drugie trzymało Amelię i próbowało jeść :) Drobna rzecz, która wydaje nam się ogromnym luksusem :)
Bardzo zadowoleni idziemy na krótki spacer, żeby wykorzystać jeszcze chwilę przed snem Amelki. Jutro pójdziemy dalej.
Nie dodano jeszcze komentarzy. Bądź pierwszy!