Dzisiaj publikujemy coś naprawdę niezwykłego – reportaż samego Witkacego z jego podróży. Po raz pierwszy opublikowany w „Echu Tatrzańskim” we wrześniu i październiku 1919 roku (numery: 15,16,17,18), potem w „Literaturze Ludowej” w 1974 r. Następnie w 2000 r. w „Kontekstach” (1-4) i z tego ostatniego ręcznie to przepisaliśmy. Tak, ręcznie, a – jak widzicie poniżej – jest to bardzo dużo tekstu. Co o nim sądzić? Nie będziemy Wam narzucać naszego zdania, ale powiedzieć, że warto go przeczytać, to mało. Choć tekst został opublikowany w 5 lat po zakończeniu pobytu Witkacego w tropikach, to został ukończony dużo wcześniej, jeszcze w trakcie trwania wyprawy, jednak wojna skutecznie uniemożliwiała jego publikację. Na pewno autor zbierał materiały jeszcze w trakcie, co widać po listach, (które służyły też jako notatki). Publikujemy go dziś, ponieważ Ci wytrwali, co doczytają do końca, zobaczą, że reportaż kończy się w momencie przybycia Witkacego do Kandy, czyli tam, gdzie my teraz jesteśmy.


I

Morze Czerwone w czasie czerwcowych upałów, kiedy słońce dochodzi do zwrotnika Raka, staje się piekłem nie do opisania.

Minąwszy żółte i pomarańczowe piaski, poprzerzynane zatokami mieniącymi się wszystkimi odcieniami zieleni i błękitu, od tonów jasnoseledynowych i turkusowych aż do granatów i ciemnych fioletów, zagłębiliśmy się w pustynię wodną, z obu stron której dwie pustynie skał i piasków zioną, jak dwa olbrzymie piece, potwornym suchym żarem.

Wkrótce po zniknięciu za horyzontem ostatnich zębów gór półwyspu Synaj, gór zrobionych jakby z przeźroczystego ametystu, niebo zmienia swą barwę i z błękitnego przechodzi w kolor białej kawy. Przyczynia się do tego prawdopodobnie wielka ilość pyłu, który z dwu pustyń podnoszą wiejące w tym czasie południowe wichry. Słońce staje się zielonkawosrebrne i odbija się zimnym, metalicznym blaskiem w lekko sfalowanym morzu, przypominającym powyginaną, rozżarzoną miedzianą blachę. Upał straszliwie dosięga szczytu. Nawet w nocy temperatura nie spada niżej niżej 40° Reaumura.

Zostaje za nami samotna, wulkaniczna wyspa Dżebel Sukur, złożona z czarnych i białych skał. Budowa jej, splątana i wykręcona, robi wrażenie, że jakieś straszne konwulsje wydźwignęły ją z dna morza. Szczytów skał czepiają się chmurki błękitnego koloru, które na tle kawowej barwy wyglądają jak błękitne przeziory w jednolitej masie obłoków, jaką się zdaje pogodne niebo.

W nocy mijamy Perim, port na brzegu arabskim, którego latarnia ściga nas jeszcze dłuższy czas niespokojnymi błyskami, przeszywającymi czarne, jakby rozpalone ciemności. Z powodu upału noc spędza się na pokładzie. Lewa strona zarezerwowana dla mężczyzn, prawa dla kobiet.

Nad ranem „steward” spędza podróżnych z pokładu, oświadczając, że za chwilę fala może zacząc go zalewać. Zbliżamy się bowiem do sfery wichru wiejącego w lecie z południo-zachodu, tzw. South-West Monsoonu. W porannej mgle widać niewyraźne zarysy przylądka Guardafui: skała kilkusetmetrowa, poza która na prawo wznosi się wzgórze jaskrawożółtego koloru. Z powodu oporu nie można rozpoznać, co jest powodem tego zabarwienia. Ocean rozhuśtany, gdzieś aż do Madagaskaru, faluje coraz bardziej, mimo że wiatr jest stosunkowo dość słaby. Zaledwie jednak minęliśmy przylądek, zasłaniający horyzont od południa, zadął Monsoon i chwyciły nas wielkie fale Oceanu Indyjskiego.

Posuwamy się wzdłuż wyspy Sokotra, której sylweta majaczy w zamglonym powietrzu. Na tle bladobłękitnego nieba pędzą poszarpane obłoki. Grzbiety fal pokrywają się śnieżną, oślepiająco błyszczącą pianą. Syk piany i huk fali, spotykającej się z falą odbitą przez okręt, łączy się z wyciem wichru w linkowaniu masztów i wśród niedostępnych dla pasażerów II klasy górnych częściach statku, gdzie stoją buchające kłębami czarnego, gęstego dymu kominy i szczerzą się olbrzymie paszcze wentylatorów.

Co chwila z grzbietów fal unoszą się tłumy latających rybek i zapadają znowu w wodne otchłanie. Fale uderzają z prawego boku. Najmniej pięcio-sześciometrowe góry złożone z całej masy drobnych wzgórz. Nasz dwunastotonowy olbrzym zaczyna wspinać się na góry i zapadać w doliny, chwiejąc się przy tym to na lewo, to na prawo: najgorszy gatunek kołysania, tzw. rolling, który uniemożliwia znalezienie jakiegoś choćby względnie spokojniejszego miejsca. Po chwili czyni to zachwyt nad wzburzonym morzem prawie niemożliwe, wzrok błędny i po krótkiej walce następuje zupełne poddanie się przeznaczeniu.

Po dwóch dniach takiej jazdy, podczas której ratuje od ostatecznej rozpaczy jedynie czarne piwo, wiatr słabnie trochę i morze daje się znowu podziwiać, nie wymagając ofiar zbyt ciężkich.

Kiedy mijamy ukryte za horyzontem Indie, ocean z niebieskiego staje się ciemnozielony, a w powietrzu rozchodzi się jodowy zapach alg, oznaczający bliskość ląd. Piątej nocy od przepłynięcia cieśniny Bab el-Mandeb, około dwunastej  rozdziera ciemność błysk latarni morskiej zwiastującej kres najbliższy podróży: stolicę Cejlonu, Colombo.

Oprócz różnokolorowych, sygnałowych świateł okrętow bliżej stojących i szeregu nadbrzeżnych latarni nie można nic więcej zobaczyć. Chciałoby się wzrokiem przebić ciemności i ujrzeć nareszcie nieznany, tropikalny krajobraz. Nie zaspokojona ciekawość nie daje zasnąć i we snie nawet męczy niespokojącymi wizjami.

Pierwsze wrażenie nad wyraz przykre. Mimo wczesnego ranka żar wprost piekielny, spotęgowany przesyceniem powietrza wilgocią. Przez rozedrgany w słońcu opar widać brzeg niski, pokryty palmami i czerwonawe domy wśród nieprzyjemnie jadowitej zieleni. Ani śladu tropikalnego uroku. Obcość przykra, a nie dziwaczna: jakby jakiś nudny, a złowrogi sen.

Na pokładzie roi się od ludzi. Wśród europejskich białych lub koloru „khaki” strojów widać już tropikalne hełmy, chroniące od słonecznego udaru. Widok ten zdaje się powiększać jeszcze potworne gorąco. Są też i krajowcy: Syngalezi, przeważnie hotelowi portierzy i tragarze. Słychać gwar nieznanej mowy, przpominającej chwilami włoski, neapolitański dialekt. Błyszczą w słońcu nagie ciała wszystkich kolorów, od czarnego brązu do czerwonej czekolady. Ten ostatni kolor robi przykre wrażenie: zdaje się, że ciało to cierpi w nieludzki sposób, a przy dotknięciu palić musi jakimś obrzydliwym żarem.

Mnóstwo łódek tłoczy się naokoło okrętu, a wioślarze ryczą jak wściekli o pasażerów.

II
Na wprost debarkaderu mały placyk z pomnikiem królowej Wiktorii otoczony potwornymi, czerwono-pomarańczowymi domami w stylu indyjsko-bungalowowo-tropikalno-magazynowo-stacyjnym.

Uwija się mnóstwo „rikszów”, tj. Syngalezów ciągnących małe, jednoosobowe powoziki na dwóch kołach. Przejeżdzają ekwipaże z lokajami i woźnicami w czerwomych lub białych turbanach. Uboższa ludność jeździ małymi, dwukolnymi bryczkami. zaprzęgniętymi w garbate, małe woły, które robią wrażenie przedwcześnie dojrzałych, zdegenerowanych cieląt.

Na drugiej stronie przylądka, przy którym leży port, rozciąga się wielka plaża, odgrodzona murem bez poręczy od drogi biegnącej wzdłuż morza. Żółtro zabarwione, wzburzone przez Monsoon morze rozbija się z ponurym sykiem na czerwonym piasku.

Dalej ciągną się nadbrzeżne lasy palmowe, srebrzystozielonkawe, o sylwecie rozwianej, pierzastej, zatopione w oparze rozpylonej piany morskiej.

W cieniu małej budki siedzi potworna postać o łagodnych oczach i twrzy pokrytej wysypką: Syngaleze studiujący swoją własną religię w angielskim przekładzie.

Dalszy ciąg nieprzyjemnego sny przedłuża się. Więc to jest ów wymarzony tropik?

Rozczarowanie jest oczywiście nierozsądne, ale po oczekiwaniu jakichś niepojętych cudów pierwsze wrażenia stoją z wyobraźnią w rażącej sprzeczności.

Bierzemy „rikszów” w celu zwiedzenia odległego parku Victoria. Z początku używanie człowieka jako zwierzęcia pociągowego sprawia pewną przykrość. Ale „rikszowie” z taką lekkością wymachują cienkimi, brązowymi łydkami i z taką nonszalancją ciągną swoj bidki, wyrzuacając przy tym ramiona w górę, że po chwili uważa się to za rzecz całkiem naturalną.

Jedziemy rozległymi ulicami, wśród rozrzuconych domków, ukrytych w laskach palm i gąszczu kwiecistych krzewów. Każdy ogród otoczony niewielkim murem, pokrytym przeważnie różnokolorowymi pleśniami.

Spotykamy muzułmański pogrzeb. Trumna pokryta kolorowymi szmatami, uczestnicy w szatach jaskrawych wszystkich możliwych kolorów. Na czele idzie poszkodowany z twarzą wykrzywioną bólem. Wszyscy zawodzą jęczącymi głosami jakąś ciągnącą się pieść bez początku i końca.

Słońce rozżarzone oślepia; wszędzie unoszą się stada kruków zapamiętala kraczących. Nię tepią ich tu z powodu ich działalności publicznej, jako zbieraczy odpadków i śmieci.

W parku Victoria następuje pierwsze zetknięcie się z prawdziwą tropikalną roślinnością. Wrażenie wprost straszne. Ten nadmiar życia, rozwydrzenie form i kolorów działa przygnębiająco. Jest w tym jakiś dziki bezsens, zbytek i rozrzutność, niepokojąca siła i namietność granicząca z szałem.

Doznaje się poczucia własnej słabości i jakby niedołęstwa w jakiś dziwnie nieprzyjemny sposób. Potęguje to wrażenie obezwładniający upał i wilgotna duszność: powietrze mokre i rozpalone szczypie w nos przy oddychaniu, jak para w łaźni rzymskiej.

Słońce, które u nas rzadko się ukazując i łagodnie grzejąc zdaje się dobroczynnym bóstwem, tu zmienia się w straszliwego, morderczego potwora, który czyha na zgubę swoich ofiar z północy.

Oślepiający blask trawy przypomina blask kwietniowego śniegu u nas, podczas gdy cienie, czarne jak bezdenne otchłanie, zieją straszliwym upałem. Ogólne wrażenie jasnego tropikalnego dnia jest ponure i groźne. Zdaje się, że to jakiś męczący, gorączkowaty koszmar, w którym wszystko staje się olbrzymie, piękne w swej potworności i złowrogie i przytłacza nieszczęsnego, chorego człowieka. Ciemnozielone krzewy pokryte ogromnymi purpurowymi kwiatami z długimi, żółto-pomarańczowymi pylnikami: drzewa olbrzymie o pniach białych, jakby oplecione lianami p szerokich łopatkowatych liściach, kępy potężnych, kilkunastometrowych bambusów, dziwnie trzaskających i skrzeczących przez ocieranie się pni za podmuchem wiatru.

Monsoon dmie z siłą może 8-9 m na sekundę, ale robi to wrażenie, że z olbrzymiego pieca dmą jakieś potworne miechy. Żar od rozpalonej ziemi pali od dołu, jak od rozżarzonej blachy. Pędy młodych bambusów, grube jak telegraficzne słupy, wydzierają się z ziemi z jakimś złowrogim zapamiętaniem; pokryte przeylegającymi liśmi jak łuską; każdy liść zakończony kolcem i porysowany małymi włoskami w dziwne desnie stanowi oddzielną dekoracyjną kompozycję w kolorach od fioletu aż do żółto-zielonej ochry.

Każde źdzbło, każda trawka inna niż u nas. Trawa składa się z białawozielonych, wycinanych w ząbki listków. Unoszą się motyle ogromne, jak ptaszki, przeważnie w czarno-granatowych kolorach z seledynowymi deseniami. Latają duże jak pudełka zapałek żuki o złoto-zielonych pokrywach, które łapią mali Syngalezi i sprzedają jako talizmany.

Wracając zwiedzamy małą, niezbyt starą świątynię byddyjską. Oprowadza nas kapłan z ogoloną głową, ubrany w żółtą, wypłowiałą szatę.

W głębi świątyni leży kilkumetrowy Budda, wyklakierowany na żółto, o ustach purpurowych i głupkowato zamyślonym, zmysłowym wyrazie twarzy. Wejścia bronią wypukło rzeźbione lwy, stojące na dwóch łapach, z podniesionymi ogonami, a ozy ich ze szklanych gałek świecą jakby fosforycznie.

Freski nie prymitywne, ale niedbale rysowane, w kolorach jaskrawych i nieharmonijnych, przetrząśnięte ogólno europejskim tandetnym stylem.

W dzielnicach krajowców małe domki przeważnie parterowe, stoją gęsto. Na pozór robi to wrażenie małego żydowskiego miasteczka. Tylko ludzie jak z jakiegoś potwornego snu. Kobiet bardzo mało na ulicach. Czasem przewinie się jakaś twarz młoda i ładna, trochę w typie naszych dziewcząt z Podola. Ale mężczyźni wprost okropni. Stary o białkach ócz żółtych i zbrodniczych chęci. Być może, że są to najlepsi ludze, ale odrębność rysów i koloru działa na fantazję w ten sposób psychikę ich wyobrażać sobie trzeba na podstawie tych danych w szczególnie okropny sposób.

Dziwne i nieznane działa zawsze z współczynnikiem grozy; cóż dopiero dziwność potworna. Młodzi ludzie o wyrazach chytrych lub smutnych, ale nawet w smutku wstrętnych. Coś nieszczęsnego, psio-uległego i podstępnego jest we wszystkich twarzach. Rzadko widzi się twarz poczciwą albo szczerze wesołą, rzadko też wyraz siły i zawziętości. Na ogół wrażenie ponure i męczące.

Uczesania najróżnorodniejsze. Kapłani ubrani w długie, żółte szaty z jednej sztuki noszą głowy golone zupełnie. Mężczyźni cywilni mają wszystkie możliwe stopnie uwłosienia głowy. Przeważnie noszą długie włosy albo rozpuszczone, co przy brodzie i wąsach wygląda obrzydliwie, albo zawiązane w węzeł z tyłu głowy. We włosy zaś mają wpięty okrągły, żółty grzebień, którego ostro zakończone końce sterczą z przodu i w słońcu robią wrażenie płomykwych rożków. Niektórzy ogoleni zupełnie zachowują w środku głowy  mały „osełedec”; inni mają zwykłe, tylko z murzyńska kędzierzawe czupryny. Przeważnie tylko starcy chodzą w turbanach. Większa część mężczyzn ma głowy gołe i podziwiać trzeba tych, co ogolenie chodzą bez nakrycia w upale, który w parę minut zabija Europejczyka, mającego odwagę zdjąc korkowy hełm z głowy.

Niektórzy do połowy nadzy, inni w kolorowych, przewieszonych przez plecy szalach; wszyscy prawie w kolorowych spódniczkach. Barwy ubrań najróżniejsze: od niebieskich do pomarańczowych, od purpurowych do zielonoszmaragdowych.

Żółty kolor, zarezerwowany wyłącznie dla bonzów, spotyka się dość rzadko. Niektóre kobiety noszą szaty granatowe, obramowane szerokim, żółtym szlakiem. Mężczyźni mają ruchy tak miękkie i kobiece, że wskutek braku wielkich różnic w uczesaniu trudno ich czasem od kobiet odróżnić. Bardziej dystyngowane damy noszą krótkie, białe staniczki, obszyte koronkami, z dużym dekoltem i krótkimi rękawami.

Żebracy lecą przeważnie na rogach ulic, przykryci z głowami szarymi płachtami, wystawiając jedynie spod nich drapieżne, chude, czarne łapy z dzbankami lub miseczkami na pieniądze i wydając spod płacht stłumione ryki i jęki.

Na tle bezustannego krakania niezliczonych kruków i gwaru rozmów słychać dzownki „rikszów” i niecierpliwe, jakby pełne oburzenia nawoływania woźniców na woły, ciągnące powoli bidy, pokryte półokrągłymi, plecionymi z liści palmowych budami. Aa! Aa! rozlega się wszędzie i zdaje się co chwila, jakby gdzieś komuś ząb znienacka wyrwano.

Główna ulica wychodzi nad rzekę Kelani, może jakieś dwieście kroków szeroką. Mętne, burożółte wody, jak wszędzie zresztą na Cejlonie, zdają się nie płynąć wcale i odbijają w leniwych wirach olbrzymi, różowy od zachodzącego słońca obłok.
Na drugim brzegu las palmowy i ukryte w nim domki, w których zaczynają się ukazywać zaraz po zachodzie światła w oknach. Wąska, tuż nad horyzontem trzymająca się zorza trwa minutę lub dwie zaledwie i mrok zapada szybko i znienacka, zdając się jeszcze czarniejszym wobec tylko co znikłego rażącego blasku dnia. Przeprawiamy się na drugi brzeg promem, pełnym Syngalezów, koszów z owocami i innych towarów.

Droga idzie wśród palm wysokich, potrząsających pióropuszami w powiewie wieczornym. Blisko brzegu kąpie się w błotnistej wodzie mnóstwo ludzi. Dziwnie wyglądają ich czarne chude sylwety na tle szybko gasnącego, wieczornego nieba. Pokazują się pierwsza gwiazdy: α i β Centauri, które z nad miarę osławionym Krzyżem Południowym stanowią jedyną ozdobę południowego nieba w tej porze roku o wczesnych godzinach. Dużo później odpiero wstaje olbrzymi Canopus, największa gwiazda po Syriuszu na obu półkulach. Wielki Wóz, wywrócony tuż nad horyzontem, wkazuje na niewidzialną we mgle Gwiazdę Polarną. Pas równikowy z Arkturem, Spicą i Antaresem przesuwa się przez sam zenit.

III
Wracamy późnym wieczorem w kierunku portu. Słychać dźwięki piekielnej muzyki bez początku i końca, bez żadnego określonego tematu. Piszczałki dmą bez tchu; na tym tle bęben wyprawia dziwne, nieregularne skoki. To wesele w bogatym domu tamilskim.

Muzykanci siedzą na ziemi w przedpokoju, a przechodnie z ulicy obserwują przez otwarte drzwi tajemnicze praktyki ślubne. Dalej świątynia brahmańska, w której odbywa się wieczorne nabożeństwo, stanowi dziwny kontrast z gwarem tamilskiego wesela. Nie wpuszczają nas do środka, mimo obietnicy zdjęcia pantofli. Stoimy we drzwiach, przejęci do głebi tajemniczym nastrojem wnętrza. Palą się lampy wiszące w kształcie mis szklanych, umocowanych w mosiężnych, rzeźbionych oprawach. W głębi, na końcu małego korytarzyka ołtarz z posiągiem Wisznu. Na stole oświetlonym kagankami, trzymanymi przez rzeźbione mosiężne czy złote postacie, stoją naczynia. Kapłan odprawia nad nimi modlitwy czy zaklęcia i daje coś do wypicia czy zjedzenia jednemu z wiernych. Po kolei przechodzą przez tę praktykę wszyscy obecni. Z głębi słychać monotonnie śpiewane modlitwy, trochę przypominające katolickie majowe nabożeństwo. Wzruszony naszym pobożnym zachowaniem się kapłan daje nam białe kwiaty o zmięszanym zapachu jaśminu i tuberozy, nanizane na nitkę. Składamy drobną ofiarę i opuszczamy świątynię.

Fronton jej pokryty wypuklymi rzeźbami, przedstawiającymi stylizowane słonie i fantastyczne potwory. Na dachu ginącym w ciemności roi się od mnóstwa większych i mniejszych pomięszanych ze sobą postaci. Mimo to panuje w tym wszystkim dziwna miara stylu dojrzałego przez wieki i wielośc postaci nie sprawia wrażenia przeładowania. Wśród obcości ulicznego życia świątynia ta robi wrażenie jakiejś spokojnej oazy. Wobec wielkiej Tajemnicy Istnienia wyrażonej we wszystkich religiach zatraca się nawet odległość rasowa.

Noc w syngaleskim hotelu niezbyt przyjemna. Na łóżkach moskitiery, pomimo których moskity dostawszy się przez jakąś niedostrzegalną dziurkę tną bez litości. Od g. czwartej z rana zaś zaczyna się straszliwy wrzask tysięcy kruków. Niewyspani i zmęczeni wyjeżdżamy o godzinie siódmej rano ze stacji Maradana w kierunku Kandy, dawnej stolicy niezależnych królów Cejlonu.

Kolej żelazna do Kandy idzie z początku wśród płaszczyzn porosłych plamowym lasem, tak zwaną mokrą, czyli wysoką „dżunglą”, przerywaną przez jaskrawo żółto-zielone, tarasami spadające ku torowi, pola ryżowe. W miarę posuwania się w głąb kraju roślinność staje się coraz bardziej rozmaita w formach i kolorach.

Od stacji Polgahawela pociąg zaczyna z trudem piąć się pod górę po serpentynach wiszących nad głębokimi przepaściami. Na horyzoncie ukazyją się skaliste szczyty: Angalla Peak w kształcie olbrzymiej głowy cukru i inni stanowiący popziomo u góry ściętą w kształcie fortecy krzesanicę. Największe toną w mgłach szarofioletowych, z których na odległe, u stóp, ich położone wzgórza, podobne do olrzbymich kęp mchu, zaciąga się co chwila szara zasłona ulewnego deszczu. Niższe i bliższe szczyty wskutek doszczętnego pokrycia ich wybujałą roślinnością mają sylwety pierzaste i zdają się być zrobione z jakiejś miękkiej, puszystej materii.

Na tle granatowej dali rysują się niebywałe kształty przydrożnej dżungli. Palmy olbrzymie z wachlarzowymi liścmi i gronami pomarańczowych, ogromnych owoców albo małe, krępe, rozłożone jak bukiety. Inne cienkie, wysokie, z małą kępką liści na szczycie i jakby ogromnym ptasim gniazdem pod miejscem, skąd wychodzą liście. Drzewa o kolosalnych, lśniących, ciemnozielonych liściach, karbowanych jak liście dębu i jasnozielonych, kulistych owocach. Inne szarozielone, podobne do olbrzymich wystrzępionych trzepaczek z gronami owoców zwieszających się w postaci ogromnych ośmiornic o członkowanych ramionach. Drzewa o małych listkach, pokryte pomarańczowymi kielichami kwiatów, krzewy, których szczyty stanowi zbita masa kit oślepiająco rożowo-fioletowych. U spodu krzaki mięty, pokryte kwiateczkami przechodzącymi w swym rozwoju od pączka do kwiatu wszystkie kolory, od fioletowej purpury do jaskrawego oranżu. Inne mniejsze, z jasnofioletowym kwiatem, przyczepionym w połowie wężowato skręconej łodygi.

Co chwila na zakrętach widok odsłania się na szczyty i przepaście skalne, na dnie których leżą pola ryżowe porysowane w dziwne desenie tarasami służącymi do utrzymania wody. Naga ziemia przeważnie koloru ciemnoczerwonej cegły. Na niej plantacje małych, okrągłych, ciemnozielonych drzewek herbaty albo wysmukłych, o białawej korzy drzew gumowych z ukośnymi spiralnymi nacięciami i przywiązanymi do nich miseczkami z kokosowych orzechów, do których ścieka biały sok świeżej gumy. Na wzgórzach opuszczone plantacje kawy, zarosłe olbrzymią, jasnozieloną, falującą na wietrze trawą.

Na stacjach tłum w ubraniach różnokolorowych aż do obłedu. Wszystkie barwy trzymane jakby w ramach jednostajnym w stosunku do ich różnorodności czarno-brązowym kolorem nagich ciał krajowców. Nawet biskup katolicki ubrany odpowiednio do rozszalałych barw natury i strojów: ma fioletowe pończochy, białą szatę i jaskrawozielone pompony na kapeluszu i sznury opasującego w połowie ciała.

Upał wzmaga się i zaczyna nam dokuczać pragnienie. Jadący z nami cywilizowany i po europejsku ubrany plantator Syngalez radzi nam kupić pomarańczowy owoc pewnej odmiany palmy kokosowej. Kupujemy na najbliższej stacji. Sprzedający chłopiec, wyglądający na małego diabełka, wycina nożem kwadrat w węższym końcu owocu. Spomiędzy niebieskawobiałych ścian wytryska sok wodnisty. Próbujemy pić, ale jest to ciepła wodka o słodkim smaku, przypominającym świeżo złamaną gałązkę wierzby. Na wszystkie pytania co do nazw drzew spotykanych plantator odpowiada z pogardą: „to są dzikie drzewa”, a oczy mu płoną i udziela fachowych informacji na widok jakichkolwiek roślin użytkowych.

Doliną płynie rzeka żołtobrązowego koloru wśród olbrzymich, okrągłych, utoczonych przez wodę głazów. Wśród drzew miga szczyt świątyni, zakończonej stożkowatą „dagobą” i wdać, jak krajowcy kąpią święte słonie, które polewają wodą przy pomocy swych trąb.

Ze stoków gór spadają potoki o wodzie ceglastego koloru, a na przygotowanych pod uprawę ryżu polach orzą w szare woły, staplani po pas w bagnistej ziemi, prawie całkiem nadzy krajowcy. Roztwiera się dolina wśród wzgórz pokrytych „dżunglą”. W dolinie nad ogromnym jeziorem roztacza się miasto Kandy z najsławniejszą pagodą na Cejlonie, tzw. Świątynią Świętego Zęba.

19 lipca 1914