Wczoraj pisałem o magicznych trzynastkach. Miałem chwilę na przemyślenia, akurat trafił się lot idealny (z Monachium do BCN), taki, w którym tafla mojego czerwonego wina jest idealnie prosta i nie tańczy od prawej do lewej ścianki. Lecimy też do Barcelony z rodzicami i dla jednego z nich są to pierwsze loty. Lot do MUC wcale nie był taki przyjemny i od razu wzięło mi się na wspominki wszystkich naszych historycznych połączeń. Ugryzłem się jednak w język, choć miałem chwilę na parę przemyśleń.

Otóż, jest coś takiego wśród osób, które często podróżują samolotem, że:

1. Nikt z nas nie lubi turbulencji.
2. Nikt z nas nie rozróżnia przejścia przez chmurę od turbulencji (no dobra, ja wiem o co kaman, choć uczucie wewnątrz samolotu jest niemalże identyczne).
3. Przeżyliśmy co najmniej z cztery ciężkie lądowania (w śniegu, w burzy, cięższym deszczy, mgle/chmurze do samego dna).
4. „Kochamy” małe samoloty (niech żyją Embraery 175 LOTu, niech żyją Fuckkery 50, cześć i chwała ATRom).
5. „Kochamy” małe samoloty na dłuższych trasach (niech żyją Emraery 175 LOTu).
6. Każdy z nas zaliczył takie turbulencje, że ja pierdu – ogniem i mieczem, potop i quo vadis.
7. Wymijaliśmy tornado zbliżając się do Stanów Zjednoczonych.
8. Airbus A380 nie robi na nas wrażenia.
9. Lecieliśmy z pilotem, który podchodził z trzy razy do lądowania – och my God.
10. Wytrzęsło nam tyłki w parogodzinnej „turbulencji” albo „jetsteam” samolotu przed nami (jeden pies jeśli chodzi o odczucia w środku)

A piloci siedzą i zawijają je w te sreberka. Na autopilocie.