Słyszysz nazwę – nie kojarzy Ci się ona praktycznie z niczym. Faktycznie, może brzmi bardziej oryginalnie niż nazwa europejska, ale gdyby ktoś nam powiedział, że to miasto w Ameryce Południowej, czy może jakaś wyspa – też byśmy uwierzyli. Pojechaliśmy tam bez większego nastawienia i oczywiście-  z muzycznymi oczekiwaniami.

Camagüey położone jest we wschodniej części Kuby, 340 kilometrów od Hawany. Wiedzieliśmy, że chcemy się tam wybrać w poszukiwaniu korzeni tanga i mieliśmy nadzieję, że usłyszymy coś wspaniałego w Casa de la Trova, tym bardziej – po doświadczeniach z Santiago. Już na początku okazało się jednak, że w tym miejscu nie było koncertów w ciągu dnia, tylko wieczorem, więc mieliśmy sporo czasu, żeby poznać miasto.

Pierwszy raz na Kubie poczuliśmy taki spokój, wolniejsze tempo życia, zobaczyliśmy w sumie więcej bogatych osób, no i zdecydowanie mniej turystów. Na jedną czy dwie niemieckie wycieczki wpadliśmy tylko na głównych ulicach miasta. Potem wchodziliśmy na praktycznie puste place, na których czasami siedziało kilku Kubańczyków. Jednak oni bardziej upodobali sobie schodki na wąskich uliczkach, w których też bardzo dobrze grało się w domino. Chodziliśmy więc spacerkiem, chłonęliśmy klimat miasta i piliśmy zimnego Cristala.

Pełne ulice Camaguey

 Ok. Czyli mamy, ciszę, spokój i nic ciekawego? Nie zupełnie. Nie spłycajmy, bo Camagüey to miasto z Listy Światowego Dziedzictwa UNESCO. Ma świetnie zachowaną, ciekawą architekturę kolonialną. Natomiast sam, nieregularny układ miasta, ze skomplikowaną siecią ulic, gdzie bardzo łatwo się zgubić, wiąże się z dawną koniecznością obrony przed piratami.

Symbolem miasta jest z kolei gliniany garnek (tinajón), który służy do przechowywania wody deszczowej oraz żywności. Legenda głosi, że jeżeli napijesz się wody z tego garnka ze swoim partnerem to jest szansa na miłość do końca życia :)

Gdzie mieszkaliśmy w Camagüey? – W Hawanie rozmawialiśmy z naszymi gospodarzami, i w ten sposób dostaliśmy adres ich znajomych w Santiago. Podobnie było tam i rodzina, u której mieszkaliśmy, przekazała nam kontakt do gospodarzy w Camagüey. Trafiliśmy do „willi” w kolonialnym stylu, takiej, która wyglądała w środku jak domy z wczesnych odcinków „Niewolnicy Izaury”. Jak na kubańskie warunki panował tam przepych. Były kryształy, zdobione meble, wygodne kanapy i fotele, ale też plastikowe owoce, wypchane zwierzęta. Cena – jak na takie w sumie mało znane miasteczko – też była wysoka, bo hawańska.

Camaguey

Gdy mieliśmy chwilę, aby porozmawiać z właścicielką, bo akurat zepsuła się pogoda i czekaliśmy aż minie oberwanie chmury, okazało się, że nasza pani ma 70 lat, a na prawdę wyglądała na 50. Na głowie tego dnia miała papiloty, bo wieczorem wybierała się na jakąś imprezę, bez męża :) Rozmawiałyśmy sobie trochę o miejscu kobiet w Europie, w domu i w życiu. Pytała mnie, jakie są Polki, podając przykład, że Kubanki – podobnie jak Włoszki czy Hiszpanki – są bardzo spontaniczne i jak coś im nie pasuje mogą wywalić faceta z ciuchami z domu. To była fascynująca dyskusja, w której pani wychwalała kubańską służbę zdrowia, trochę narzekała na samopoczucie, bo miała jakieś problemy z biodrem, dodatkowo opowiadała o swoich dzieciach, które mieszkają w USA. Pierwszy raz mieliśmy wrażenie, że ktoś jest tutaj z nami szczery. Nie tylko miły, mówi, że jest super i się uśmiecha, tylko jak jest źle to mówi, że tak jest.

A w ramach ciekawostek – następnego dnia wieczorem cała rodzina oglądała „Titanica” :)

Spędziliśmy u nich chwilę, więc nawet nie przeszkadzał nam pokój bez okien, to znaczy – z jednym oknem w… suficie. Dzięki temu przynajmniej było słychać, że deszcz pada. I tego dnia nie przestawał, a mieliśmy w planach Casa de la Trova. W końcu nie mogliśmy dłużej czekać i wybiegliśmy. Na szczęście nie mieliśmy daleko. Pierwszy szok – kolejka osób stojąca już spory kawałek przed Casą, w której czekaliśmy z pół godziny, drugi – ludzie, którzy stali w kolejce. Zazwyczaj do Casy przychodzili tacy po 30. I starsi. Tu mieliśmy samych w wieku ok. 16-23. Zabawnie, że wszyscy byli ubrani, jakby dziś był Sylwester, albo szli na jakieś wesele. Mieli na sobie mega barwne, ale też trochę kiczowate stroje, takie kojarzone z naszych „wiejskich” wesel. Zastanawialiśmy się, czy uda nam się wejść w naszych wytartych spodniach, ale na szczęście nie było problemu.

Plaza San Juan de Dios

Super, że impreza odbywała się na świeżym powietrzu. Deszcz już przestał padać i pojawiał się delikatny upał nocy. Było tłoczno, udało nam się przysiąść na jakimś krześle i krawężniku. Gdy pojawił się zespół, sporo osób wstało i zaczęło tańczyć. Reszta siedziała i gadała. A muzyka? – No była zdecydowanie inna niż we wcześniejszych Casach de la Trova. Zespół grał kawałki salsowe w nowoczesnym wykonaniu. Nie muszę pisać, że habanery nie zagrali :) Ludzie tańczyli, rozmawiali i pili piwo, ot normalna impreza. Spodziewaliśmy się czegoś innego, ale to była miła odmiana i ciekawe zjawisko kulturalne. Obserwowaliśmy, jak zachowują się młodzi Kubańczycy, jak są radośni i jak praktycznie każdy z nich bez wysiłku ma muzykę w sobie. Kubańczycy chyba dostają rytm z mlekiem matki.  Nie wykonują jakiś nerwowych ruchów, nie przestępują z nogi na nogę i faceci nie potrzebują nie wiadomo ile alkoholu, żeby zacząć tańczyć. Tańczą, po prostu prowadzi ich melodia.