Rzadko trafiamy na takie miejsca, że w sumie to nam się tam podoba, ale – po spędzeniu trzech dni – wiemy, że zobaczyliśmy wszystko, co chcieliśmy, i możemy wracać z przekonaniem, że niczego nie straciliśmy i z niczego nie musieliśmy zrezygnować. Taki właśnie jest Amsterdam.

Miejsca, do których docieramy najczęściej dzielą się na takie, do których trafiamy i wyjeżdżamy po jednym, dwóch dniach, bo mega się tam nudzimy, i takie, w których moglibyśmy siedzieć i siedzieć, bo zawsze będzie coś do zobaczenia. Zdecydowanie więcej jest tych drugich, które niechętnie opuszczamy i tylko myślimy, jak tam wrócić. Tak jest zawsze z Hiszpanią, Gruzją i Sri Lanką.

Pocztówka z Amsterdamu – widok jakich wiele

W Amsterdamie mamy natomiast wrażenie spełnienia, którego nie pamiętałam już długo. Wiem, że zaraz ktoś napisze, że mieszka w Amsterdamie i jest tam tyle miejsc do odkrycia, że to wielkie miasto, że ma tyle do zaoferowania, i być może, faktycznie tak jest. My przez te nasze trzy dni chodziliśmy po 20 kilometrów dziennie utartymi szlakami, ale też z chęcią skręcaliśmy tam, gdzie nikt nie skręcał i naprawdę byliśmy tam sami.

Mieliśmy spore wrażenie powtarzalności, bo architektura miasta jest niesamowicie zwarta i ciągle masz wrażenie, że przechodzisz obok tych samych miejsc, kanałów, łodzi mieszkalnych, kwiatów i muzeów. To fajne w mieście, że możesz je praktycznie całe zobaczyć od zewnątrz i wrócić z poczuciem wielkiego zadowolenia. Oczywiście, dla osób, które lubią galerie i muzea także będzie to raj i dobre zajęcie w czasie brzydkiej pogody.

Wybieramy kwiaty

Z tych ulicznych atrakcji najlepiej wspominam Bloemenmarkt, czyli bazar z kwiatami, gdzie można było kupić cebulkę praktycznie każdego rozmiaru. Nie myślałam, że aż tak wielkie istnieją. I wcale nie królowały tulipany, ponieważ widzieliśmy dziesiątki rodzajów kwiatów. Miło było obserwować zaangażowanych sprzedawców, którzy o każdym „korzonku” potrafili coś ciepłego powiedzieć.

Trochę zawiódł mnie targ Albert Cuyp, bo myślałam, że zdecydowanie więcej będzie tam pyszności niż kiczowatych ubrań, dziwnych sprzętów, tkanin i ręczników. Przyznam jednak, że owoce, soki i sery jedliśmy przepyszne. Owoce morza i mięsa też apetycznie wyglądały.

Targ Alber Cuypmarkt

A dzielnica czerwonych latarni? – No cóż, przespacerowaliśmy się nią. I rzeczywiście po zmroku ledwo ubrane panie kuszą z okienek klubów i pubów. Całkiem ciekawe zjawisko, tym bardziej, że uliczką kroczą rodzice z małymi dziećmi.

Kuchnia holenderska jako taka nie istnieje. Oczywiście Amsterdam, jak każde miasto portowe, ma śledzie i ryby, a do tego sery, ale żeby TO nazwać kuchnią, to byłaby spora przesada. Miasto jednak cudownie radzi sobie z szeroko pojęta kuchnią światową, która jest tak zróżnicowana, jak ludzie, którzy tam mieszkają. Królują kuchnie włoska i azjatycka. My natomiast poszliśmy w innym kierunku. Do dziś wspominamy te steki w argentyńskiej restauracji, że nawet ja – mała fanka mięsa – wyszłam zachwycona. Miło było pogadać z właścicielem, oczywiście Argentyńczykiem, który wcześniej prowadził knajpę w Londynie. Powiedział nam, że poznał tam wielu Polaków i zapytał, czy w Polsce jest już lepiej :) Do dziś wspominamy ten obiad i żałujemy, że zamknęli naszą restaurację argentyńską w Warszawie. Byliśmy jej częstymi gośćmi.

Mosty nad amsterdamskimi kanałami
Łodzie mieszkalne
Sadzonki tulipanów

 

Mieszkając na łodzi

Naszą ostatnią kolację w Holandii zjedliśmy z kolei w knajpie z boskimi owocami morza. Tak przyrządzonych krewetek nie jedliśmy nawet w Azji. Były boskie…

Myślę, że na każdym kroku jest szansa na zjedzenie czegoś dobrego. Smakuj Amsterdamu, to byłby boski projekt.

Więcej? Kuba stwierdził, że mógłby tam zamieszkać, ja – chyba niekoniecznie :)